– Owszem, zadzwonię. Chcesz zaszantażować senatora Stanów
Zjednoczonych. – Barbaro, proszę cię – powtórzył Mowery chłodno. – Jeśli wykonasz choć jeden fałszywy ruch, to wierz mi, nie puszczę ci tego płazem. Nie chciałbym wtedy znaleźć się w twojej skórze. Poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. A jeśli jej wyczyny sprawiły, że Lucy pojechała szukać pomocy u Redwinga? – Łajdak – syknęła. – Brawo. Masz całkowitą rację. Uniosła wyżej głowę, przypominając sobie wszystko, czego się nauczyła przez ostatnich dwadzieścia lat. – Jack dobrze wie, że beze mnie nie przetrwałby w tym mieście nawet tygodnia. Jeśli poprosi mnie o pomoc, to lepiej, żebyś się wtedy trzymał z daleka. To moje pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Mowery przysunął się bliżej. – Och, doprawdy? Musisz zrozumieć jedno, Barbie – rzekł, wyraźnie akcentując każde słowo. – Nic mnie nie obchodzi, czy pieprzyłaś się z ojcem i synem. Nic by mnie to nie obchodziło, nawet gdybyś robiła to z nimi obydwoma jednocześnie. Dla mnie równie dobrze mogłaś sobie to wszystko wymyślić. Zaczynamy spektakl i od tej chwili to ja dyktuję warunki. Poczuła kwaśny smak w ustach. – Wprost nie mogę uwierzyć, że pozwoliłam ci się dotknąć. – I zrobisz to jeszcze niejeden raz. – Roześmiał się. – Możesz mi wierzyć, Barbie. Splunęła w jego stronę, ale chybiła. Roześmiał się jeszcze głośniej. – Pięćdziesiąt procent! – wykrzyknęła. Zatrzymał się i obejrzał przez ramię. Barbara omal się nie zakrztusiła, ale powtórzyła: – Chcę pięćdziesiąt procent. – W porządku. Dostaniesz dwadzieścia pięć. – Pięćdziesiąt. Zasługuję na to. Mowery mrugnął do niej. – Podobasz mi się, Barbie. Wdepnęłaś w gówno ze Swiftami, ale dzielnie walczysz. Naprawdę mi się podobasz. – Mówię poważnie. Chcę pięćdziesiąt procent. Darren zakołysał się na piętach. – Barbie, powinnaś to sobie jeszcze przemyśleć. Chyba już wiesz, że nie jestem miłym człowiekiem. Moja sympatia do ciebie nie sięga powyżej dwudziestu pięciu procent. Zawahała się. Ogarniał ją coraz większy strach. W głowie jej się kręciło, ale to nie była odpowiednia chwila na okazywanie słabości. – Niech będzie dwadzieścia pięć – zgodziła się. Jack Swift ponownie napełnił swój kieliszek winem. Było to wytrawne wino gruszkowo-jabłkowe z nowej winnicy w jego rodzinnym stanie. Uniósł kieliszek w stronę Sidney Greenburg. – Za wina z Rhode Island. – Tak, ale nie za tę butelkę – zaśmiała się. – Lubię owocowe wina, Jack, ale to jest zwykły zacier. On również wybuchnął śmiechem.