Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/zakladoptyczny.wroclaw.pl.txt): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/hydra17/ftp/zakladoptyczny.wroclaw.pl/paka.php on line 5
kurtkę i dżinsy. Chociaż nie miał na sobie munduru, Willie mu nie ufał. To był ten sam człowiek, który przyszedł do nich do domu i wypytywał o pożar. Willie widział zza stajni, jak wysiadał z samochodu w świetle reflektorów. Mężczyzna uśmiechnął się do niego, wkładając gumę do ust. Nie, nie można mu ufać. Był z nim kościsty facet z czarnymi oczami i długimi włosami, który już Williego odwiedził i udawał, że jest jego przyjacielem. - Słyszałem, że dowaliłeś Marty’emu Fiskusowi? - odezwał się pierwszy mężczyzna. Willie zmieszał się. Nie odpowiedział. Nie kłam. Nie kłam. Zostaniesz tutaj, jeśli skłamiesz. - Marty Fiskus to dupek - rzucił więzień z tatuażami i posklejanymi włosami z sąsiedniej celi. - Nie wtrącaj się, Ben - ostrzegł go kościsty facet. Ben stoczył się z brudnej pryczy. Willie instynktownie skulił się. Nie lubił się bić, ale czasem, kiedy za długo zabawił u Burleya, wdawał się w bójki. Ben stanął przy kratach, oddzielających jego celę od celi Williego. - Chcę się widzieć z moim adwokatem. - Tak, jasne. A ja chcę się widzieć z papieżem, a na to się nie zanosi. - Mam prawo, Wilson. - Nie za wielkie, Ben. - Kiedy stąd wyjdę... - Jeżeli, Ben. Jeżeli. - Do diabła, wezwij mojego adwokata. - Twarz Bena nagle poczerwieniała, a usta wykrzywiły się w grymasie. - Uspokój się. Już do niego zadzwoniliśmy. Nie może się doczekać, żeby znowu się z tobą zobaczyć. Chodzi o jakiś niezapłacony rachunek. Wcale mu się nie dziwię. - Mężczyzna z powrotem zwrócił się do Williego. - Przepraszam. Nazywam się Wilson. Pamiętasz mnie? A to jest mój współpracownik, Gonzales. Byliśmy u was w domu dzień po pożarze. - Powiedziałem, że chcę zadzwonić. - Ben nie dawał za wygraną. - Jesteście świnie i nie macie prawa mnie tutaj trzymać. Kiedy skontaktuję się z moim adwokatem, pożałujecie, że wsadziliście mnie do pierdla. - Możesz mi wierzyć, że już żałujemy. - Gnój! Wilson westchnął. - Ben, czy tak się rozmawia z urzędnikiem państwowym? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę gum. Powoli rozwinął jedną z papierka i dodał: - Lepiej uważaj, bo mogę się obrazić. - Wal się, Wilson. - Chodź, Willie, pójdziemy gdzieś, gdzie nie będziemy musieli słuchać tych zniewag. - W zamku zadźwięczały klucze i drzwi otworzyły się szeroko. Willie poczuł, że metalowe pasy, które ściskały jego klatkę piersiową nieco się rozluźniły. Wreszcie mógł oddychać. Ale nie przestał być czujny. Rex go ostrzegał. Nie kłam. Nie kłam. Mężczyzna, który przedstawił się jako Wilson, zaprowadził go do pokoju bez okien. Znajdowały się w nim jedynie krzesła i stół z ciemnego drewna, na którym leżała teczka z dokumentami. Willie zaczął się pocić i denerwować. To nie wróżyło nic dobrego. Myślał, że stąd wyjdzie. Gdzie jest Rex? - Usiądź. - Mężczyzna wskazał mu ręką metalowe krzesło. - I opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz. - Rzucił portfel na stół. Willie odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na spaloną skórę. Przypominała mu o pożarze. O obu. Oblizał wargi. - Byłeś w tartaku tamtej nocy? Willie zagryzł wargę. - Nie kłam. - Wiesz, do kogo to należy? - Wilson przysunął portfel bliżej. Willie się cofnął. Dudniło mu w głowie. - Nie jest twój, prawda? Nie kłam. - Skąd go wziąłeś? Znalazłeś go? Zabrałeś komuś, czy... - Nie ukradłem go! Nie ukradłem! - wrzasnął gwałtownie. Ostre łysy twarzy Wilsona złagodniały. Uśmiechnął się. - Wierzę ci, Willie. Więc skąd go masz? - Wszystkie pieniądze są w środku! Ja nic nie zabrałem! - Willie kichnął i wytarł nos grzbietem dłoni. Trzęsły mu się ręce. - Nikt nie twierdzi, że zabrałeś, chłopcze. Ale portfel nie jest twój, prawda? Zmarszczył czoło. Był tak przerażony, że chciało mu się płakać. Potrząsnął przecząco głową. - Nie. - Więc pytam tylko, czy wiesz, do kogo należy. Willie chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało. Pot ciekł mu po twarzy. Było gorąco. Ciasno. Wilson mu nie wierzy. Wsadzi go z powrotem do więzienia. Na długo. Serce Williego łomotało jak oszalałe. Oddychał nierówno. - Nie może oddychać - ostrzegł Gonzales. - Uspokój się, Willie. - Wilson otworzył teczkę.

kurtkę i dżinsy. Chociaż nie miał na sobie munduru, Willie mu nie ufał. To był ten sam człowiek, który przyszedł do nich do domu i wypytywał o pożar. Willie widział zza stajni, jak wysiadał z samochodu w świetle reflektorów. Mężczyzna uśmiechnął się do niego, wkładając gumę do ust. Nie, nie można mu ufać. Był z nim kościsty facet z czarnymi oczami i długimi włosami, który już Williego odwiedził i udawał, że jest jego przyjacielem. - Słyszałem, że dowaliłeś Marty’emu Fiskusowi? - odezwał się pierwszy mężczyzna. Willie zmieszał się. Nie odpowiedział. Nie kłam. Nie kłam. Zostaniesz tutaj, jeśli skłamiesz. - Marty Fiskus to dupek - rzucił więzień z tatuażami i posklejanymi włosami z sąsiedniej celi. - Nie wtrącaj się, Ben - ostrzegł go kościsty facet. Ben stoczył się z brudnej pryczy. Willie instynktownie skulił się. Nie lubił się bić, ale czasem, kiedy za długo zabawił u Burleya, wdawał się w bójki. Ben stanął przy kratach, oddzielających jego celę od celi Williego. - Chcę się widzieć z moim adwokatem. - Tak, jasne. A ja chcę się widzieć z papieżem, a na to się nie zanosi. - Mam prawo, Wilson. - Nie za wielkie, Ben. - Kiedy stąd wyjdę... - Jeżeli, Ben. Jeżeli. - Do diabła, wezwij mojego adwokata. - Twarz Bena nagle poczerwieniała, a usta wykrzywiły się w grymasie. - Uspokój się. Już do niego zadzwoniliśmy. Nie może się doczekać, żeby znowu się z tobą zobaczyć. Chodzi o jakiś niezapłacony rachunek. Wcale mu się nie dziwię. - Mężczyzna z powrotem zwrócił się do Williego. - Przepraszam. Nazywam się Wilson. Pamiętasz mnie? A to jest mój współpracownik, Gonzales. Byliśmy u was w domu dzień po pożarze. - Powiedziałem, że chcę zadzwonić. - Ben nie dawał za wygraną. - Jesteście świnie i nie macie prawa mnie tutaj trzymać. Kiedy skontaktuję się z moim adwokatem, pożałujecie, że wsadziliście mnie do pierdla. - Możesz mi wierzyć, że już żałujemy. - Gnój! Wilson westchnął. - Ben, czy tak się rozmawia z urzędnikiem państwowym? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę gum. Powoli rozwinął jedną z papierka i dodał: - Lepiej uważaj, bo mogę się obrazić. - Wal się, Wilson. - Chodź, Willie, pójdziemy gdzieś, gdzie nie będziemy musieli słuchać tych zniewag. - W zamku zadźwięczały klucze i drzwi otworzyły się szeroko. Willie poczuł, że metalowe pasy, które ściskały jego klatkę piersiową nieco się rozluźniły. Wreszcie mógł oddychać. Ale nie przestał być czujny. Rex go ostrzegał. Nie kłam. Nie kłam. Mężczyzna, który przedstawił się jako Wilson, zaprowadził go do pokoju bez okien. Znajdowały się w nim jedynie krzesła i stół z ciemnego drewna, na którym leżała teczka z dokumentami. Willie zaczął się pocić i denerwować. To nie wróżyło nic dobrego. Myślał, że stąd wyjdzie. Gdzie jest Rex? - Usiądź. - Mężczyzna wskazał mu ręką metalowe krzesło. - I opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz. - Rzucił portfel na stół. Willie odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na spaloną skórę. Przypominała mu o pożarze. O obu. Oblizał wargi. - Byłeś w tartaku tamtej nocy? Willie zagryzł wargę. - Nie kłam. - Wiesz, do kogo to należy? - Wilson przysunął portfel bliżej. Willie się cofnął. Dudniło mu w głowie. - Nie jest twój, prawda? Nie kłam. - Skąd go wziąłeś? Znalazłeś go? Zabrałeś komuś, czy... - Nie ukradłem go! Nie ukradłem! - wrzasnął gwałtownie. Ostre łysy twarzy Wilsona złagodniały. Uśmiechnął się. - Wierzę ci, Willie. Więc skąd go masz? - Wszystkie pieniądze są w środku! Ja nic nie zabrałem! - Willie kichnął i wytarł nos grzbietem dłoni. Trzęsły mu się ręce. - Nikt nie twierdzi, że zabrałeś, chłopcze. Ale portfel nie jest twój, prawda? Zmarszczył czoło. Był tak przerażony, że chciało mu się płakać. Potrząsnął przecząco głową. - Nie. - Więc pytam tylko, czy wiesz, do kogo należy. Willie chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało. Pot ciekł mu po twarzy. Było gorąco. Ciasno. Wilson mu nie wierzy. Wsadzi go z powrotem do więzienia. Na długo. Serce Williego łomotało jak oszalałe. Oddychał nierówno. - Nie może oddychać - ostrzegł Gonzales. - Uspokój się, Willie. - Wilson otworzył teczkę.

  • Kemal

kurtkę i dżinsy. Chociaż nie miał na sobie munduru, Willie mu nie ufał. To był ten sam człowiek, który przyszedł do nich do domu i wypytywał o pożar. Willie widział zza stajni, jak wysiadał z samochodu w świetle reflektorów. Mężczyzna uśmiechnął się do niego, wkładając gumę do ust. Nie, nie można mu ufać. Był z nim kościsty facet z czarnymi oczami i długimi włosami, który już Williego odwiedził i udawał, że jest jego przyjacielem. - Słyszałem, że dowaliłeś Marty’emu Fiskusowi? - odezwał się pierwszy mężczyzna. Willie zmieszał się. Nie odpowiedział. Nie kłam. Nie kłam. Zostaniesz tutaj, jeśli skłamiesz. - Marty Fiskus to dupek - rzucił więzień z tatuażami i posklejanymi włosami z sąsiedniej celi. - Nie wtrącaj się, Ben - ostrzegł go kościsty facet. Ben stoczył się z brudnej pryczy. Willie instynktownie skulił się. Nie lubił się bić, ale czasem, kiedy za długo zabawił u Burleya, wdawał się w bójki. Ben stanął przy kratach, oddzielających jego celę od celi Williego. - Chcę się widzieć z moim adwokatem. - Tak, jasne. A ja chcę się widzieć z papieżem, a na to się nie zanosi. - Mam prawo, Wilson. - Nie za wielkie, Ben. - Kiedy stąd wyjdę... - Jeżeli, Ben. Jeżeli. - Do diabła, wezwij mojego adwokata. - Twarz Bena nagle poczerwieniała, a usta wykrzywiły się w grymasie. - Uspokój się. Już do niego zadzwoniliśmy. Nie może się doczekać, żeby znowu się z tobą zobaczyć. Chodzi o jakiś niezapłacony rachunek. Wcale mu się nie dziwię. - Mężczyzna z powrotem zwrócił się do Williego. - Przepraszam. Nazywam się Wilson. Pamiętasz mnie? A to jest mój współpracownik, Gonzales. Byliśmy u was w domu dzień po pożarze. - Powiedziałem, że chcę zadzwonić. - Ben nie dawał za wygraną. - Jesteście świnie i nie macie prawa mnie tutaj trzymać. Kiedy skontaktuję się z moim adwokatem, pożałujecie, że wsadziliście mnie do pierdla. - Możesz mi wierzyć, że już żałujemy. - Gnój! Wilson westchnął. - Ben, czy tak się rozmawia z urzędnikiem państwowym? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę gum. Powoli rozwinął jedną z papierka i dodał: - Lepiej uważaj, bo mogę się obrazić. - Wal się, Wilson. - Chodź, Willie, pójdziemy gdzieś, gdzie nie będziemy musieli słuchać tych zniewag. - W zamku zadźwięczały klucze i drzwi otworzyły się szeroko. Willie poczuł, że metalowe pasy, które ściskały jego klatkę piersiową nieco się rozluźniły. Wreszcie mógł oddychać. Ale nie przestał być czujny. Rex go ostrzegał. Nie kłam. Nie kłam. Mężczyzna, który przedstawił się jako Wilson, zaprowadził go do pokoju bez okien. Znajdowały się w nim jedynie krzesła i stół z ciemnego drewna, na którym leżała teczka z dokumentami. Willie zaczął się pocić i denerwować. To nie wróżyło nic dobrego. Myślał, że stąd wyjdzie. Gdzie jest Rex? - Usiądź. - Mężczyzna wskazał mu ręką metalowe krzesło. - I opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz. - Rzucił portfel na stół. Willie odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na spaloną skórę. Przypominała mu o pożarze. O obu. Oblizał wargi. - Byłeś w tartaku tamtej nocy? Willie zagryzł wargę. - Nie kłam. - Wiesz, do kogo to należy? - Wilson przysunął portfel bliżej. Willie się cofnął. Dudniło mu w głowie. - Nie jest twój, prawda? Nie kłam. - Skąd go wziąłeś? Znalazłeś go? Zabrałeś komuś, czy... - Nie ukradłem go! Nie ukradłem! - wrzasnął gwałtownie. Ostre łysy twarzy Wilsona złagodniały. Uśmiechnął się. - Wierzę ci, Willie. Więc skąd go masz? - Wszystkie pieniądze są w środku! Ja nic nie zabrałem! - Willie kichnął i wytarł nos grzbietem dłoni. Trzęsły mu się ręce. - Nikt nie twierdzi, że zabrałeś, chłopcze. Ale portfel nie jest twój, prawda? Zmarszczył czoło. Był tak przerażony, że chciało mu się płakać. Potrząsnął przecząco głową. - Nie. - Więc pytam tylko, czy wiesz, do kogo należy. Willie chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało. Pot ciekł mu po twarzy. Było gorąco. Ciasno. Wilson mu nie wierzy. Wsadzi go z powrotem do więzienia. Na długo. Serce Williego łomotało jak oszalałe. Oddychał nierówno. - Nie może oddychać - ostrzegł Gonzales. - Uspokój się, Willie. - Wilson otworzył teczkę.

07 March 2021 by Kemal

106 Willie nie wiedział, dlaczego, ale czuł, że ogarnia go przejmujący strach, taki sam jak zawsze, gdy był sam z Derrickiem. Nerwowo potarł ramię, to, które Derrick przypalał przed laty papierosami. - Willie, to są twoje papiery. Zobacz, jaka sterta. Nazbierało się tego trochę, synu. Dobrze, że Rex Buchanan i jego prawnicy zawsze znajdowali sposób, żeby wyciągnąć cię z więzienia. Zobaczmy, co tutaj mamy. Pijaństwo i bójka. Prowadzenie samochodu bez prawa jazdy. A to mi się nie podoba - jakaś mała dziewczynka poskarżyła się, że ją śledziłeś i zaglądałeś przez okno, ale oskarżenie wycofano. Pamiętasz to? Nazywała się Tammi Nichols. Pamiętasz ją? - Znowu się uśmiechnął. - Co tam robiłeś, Willie? Chciałeś sobie za darmo popatrzeć? - Nie. - Willie potrząsnął gwałtownie głową. - Lubisz patrzeć na rozebrane dziewczyny? Głuchy krzyk rozległ się w jego głowie. Przełykał nerwowo ślinę. To nie wróżyło nic dobrego. Nie kłam. Nie kłam. - Cholera, Willie, wszyscy to lubimy. To nie przestępstwo. O ile nie podgląda się tam, gdzie się nie powinno. - Oparł się na krześle, odchylił do tyłu i żuł gumę. - Chyba lubisz nagie dziewczyny. Naprawdę cię nie obwiniam, ale... - Przewrócił stronę. Williemu skręciły się ze strachu wnętrzności. - O, znowu. Następna dziewczyna. Mary Beth Spears. Powiedziała, że podglądałeś ją przez okno, kiedy była tylko w majtkach i w staniku. - Klasnął. - To ją bardzo zmartwiło. Widzisz, ona jest córką pastora. - Wilson zmarszczył brwi. - Widziałeś jej cycki, Willie? Williemu pociemniało w oczach i musiał przytrzymać się stołu, żeby nie spaść z krzesła. - To nie było miłe. Założę się, że pastor miał ochotę wygarbować ci skórę. Pokój wirował. - Te oskarżenia wycofano albo oddalono w ten czy inny sposób. - Wilson zamknął teczkę i odłożył ją na bok. - Gdyby było więcej zarzutów i jakieś poważniejsze, jak na przykład ukrywanie dowodów przestępstwa, utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, albo nawet udział w przestępstwie, nie wykupiłby cię z więzienia cały majątek Reksa Buchanana. Nie ma mowy. Nawet cała drużyna jego adwokatów nie dałaby rady wyciągnąć cię z więzienia. Pot ściekał Williemu po nosie i kapał na stół. Chłopak był tak przerażony, że trząsł się cały w środku. Myślał, że posika się w majtki. Nie poruszył się. Przywarł do stołu, żeby nie zemdleć. - Ale jeśli będziesz z nami współpracował i opowiesz nam to, co wiesz, są duże szanse, że stąd wyjdziesz. Zgadza się, Gonzales? - W zupełności - przytaknął kościsty mężczyzna. - Rozumiesz? Willie się nie poruszył. - Układ jest taki. - Przednie nogi krzesła Wilsona uderzyły o podłogę. Mężczyzna oparł się na łokciach. - Ty nam powiesz prawdę i stąd wyjdziesz. Okłamiesz nas albo będziesz milczał, to wsadzimy cię z powrotem do celi obok Bena. Nienawidzę kłamstwa, Willie. A ty, Gonzales? - Nie cierpię. - Więc nie należy nas okłamywać. Musisz być wobec nas szczery, Willie. Powiedz prawdę, a wypuścimy cię stąd. Willie z trudem przełknął ślinę. Miał ochotę splunąć. Gdzie jest Rex? Dlaczego pozwala, żeby ci mężczyźni zadawali mu wstrętne pytania? Detektyw wziął portfel i pomachał nim Willemu przed nosem. - No, dalej, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Musisz mi tylko wyjaśnić, jak to się stało, że ten portfel znalazł się w twojej kieszeni. - Cassidy Buchanan przyszła do pana. Słowa odbiły się echem w małym gabinecie, a Wilson smakował każde po kolei. Wiedział, że wróci. W zasadzie czekał na nią już od kilku godzin. Była dziennikarką, a plotki, że nieznajomy wkrótce zostanie zidentyfikowany krążyły już wszędzie. Wilson bardzo chciał się dowiedzieć, jakim cudem ci cholerni dziennikarze wiedzieli coś prędzej od niego, ale jak dotąd nie był w stanie wykryć ani zlikwidować przecieków ze swojego departamentu. Drzwi się otworzyły i weszła Cassidy. Wyglądała o wiele lepiej niż wtedy, kiedy widział ją ostatnio. Jej zarumienioną twarz okalały kasztanowe włosy, a z bursztynowych oczu biła wściekłość. Była po prostu cudowna. Wszyscy w mieście nazywali ją brzydszą siostrą, która nie umywa się do Angie Buchanan. T. John nie mógł sobie tego wyobrazić. Wstał. Dobrego zachowania nauczył się od matki, która pochodziła z Virginii. - Wie pan, kim jest mężczyzna, który leży w szpitalu? - Dzień dobry. - Wskazał jej krzesło po drugiej stronie biurka i usiadł. - Jeszcze nie, ale wkrótce się dowiem. - I nie powiedział mi pan tego? - A powinienem? - W końcu mnie też to dotyczy. Jestem żoną Chase’a. - Ale nic panią nie łączy z nieznajomym. Nie rozpoznała go pani. - Spalił się tartak mojego ojca! - I co z tego? - Położył nogę na biurku i oparł się na krześle. - Proszę posłuchać, pani Buchanan. Przywiozłem tu panią na przesłuchanie. Pojechałem z panią do szpitala. Miałem nadzieję, że pomoże nam pani w dochodzeniu, że 107 będzie pani z nami współpracować. Ale nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym pani cokolwiek mówić. Poza tym, jest pani dziennikarką. Codziennie wydaję oświadczenia dla prasy... - Nie interesuję się tym od strony zawodowej. Nie chodzi o artykuł. Chcę się dowiedzieć, kto spalił tartak i omal nie zabił mojego męża, - Właśnie tego usiłujemy się dowiedzieć. - Kto to jest? - Nie mamy pewności. Proszę się uspokoić. Niech pani usiądzie na krześle, a ja zrobię pani kawy. - Proszę sobie nie robić kłopotu. Niech mi pan tylko powie, jak się nazywa ten nieznajomy. - Wyglądała na zrozpaczoną, bardziej zrozpaczoną niż powinna, wziąwszy pod uwagę okoliczności. - Jak już powiedziałem, jeszcze nie wiemy. Jedno mogę pani powiedzieć - zdobyliśmy kluczową informację i wygląda na to, że tajemniczy mężczyzna zostanie zidentyfikowany. To może trochę potrwać, ale wkrótce się wszystkiego dowiemy. Uśmiechnął się, zadowolony z siebie. Sprawy przybrały lepszy obrót niż mógł przypuszczać. Jeszcze wczoraj bił głową w mur, a dzisiaj miał portfel, informację o umierającym mężczyźnie i zupełnie nowe spojrzenie na sprawę. Tak, układało się nieźle i jeżeli Floyd Dodds nie będzie miał się na baczności, to T. John wykopie go ze stanowiska, wygrywając następne wybory na szeryfa. - Dlaczego mi pan nie powie, co się stało? - Cassidy trochę się uspokoiła. Usiadła na krześle. Założyła nogę na nogę. T. John próbował nie zwracać uwagi na długą łydkę w błyszczących rajstopach z lycry. - Kiedy ustalimy tożsamość tego mężczyzny, sprawdzimy go i powiadomimy jego krewnych. Wtedy ogłoszę jego nazwisko. Do tego czasu pozostanie nieznajomym. Cassidy rozłożyła ręce. Jej wzrok spoczął na twarzy T. Johna. - Rozmawiał pan z moim mężem? - Z tego, co wiem, on nie mówi. - Ze mną rozmawiał. Mięśnie karku T. Johna napięły się. - Kiedy? - Wczoraj. Zmrużył oczy. - I co powiedział? - Niewiele więcej, niż to, że chce wyjść ze szpitala. - W tym stanie? - T. John prawie się roześmiał. Chase Buchanan znany był ze swego uporu. - Spytała go pani, kim jest tamten mężczyzna? - Twierdzi, że go nie zna, ani że z nim nie rozmawiał. - Myśli pani, że mówi prawdę? - Nie wiem, ale mam zaufanie do Chase’a. Od czasu mojej wizyty nie odezwał się do nikogo. Ani do moich rodziców, ani do lekarzy i pielęgniarek, które się nim zajmują. Nie jestem pewna, czy wiedzą, że on może mówić. Myślał szybciej niż ona. O wiele szybciej. - Uważa pani, że z nami nie będzie rozmawiał, ale jeżeli powiemy coś pani i pani mu to przekaże, to może zacząć mówić. - Możliwe. Uderzył butem o podłogę. - Pozwolę sobie zauważyć, że nie jest pani urzędnikiem stanu. - Nie sądzę, żeby chciał rozmawiać z policją. - Więc zostanie oskarżony o utrudnianie śledztwa. - Myśli pan, że go to obchodzi? Jest przykuty do szpitalnego łóżka, ma połamane ręce i nogi, twarz trzyma mu się na drutach, może nie widzi na jedno oko. W tej sytuacji chyba nie boi się więzienia. - Może jest sprytniejszy, niż się pani wydaje. - Nie, może jest sprytniejszy, niż się panu wydaje. - Jej usta zacięły się z wściekłości. - Niech tylko spróbuje go pan oskarżyć. Zatrudni zespół adwokatów, którzy znajdą odpowiednich lekarzy, a ci stwierdzą, że nie może mówić, bo stracił głos i że gardło zostało uszkodzone przez dym, śpiączkę czy coś innego. Potwierdzą też, że podawano mu środki przeciwbólowe i nawet jeżeli coś powiedział, to nie był tego świadomy. Ściągną ekspertów, którzy podadzą przykłady pacjentów, którzy mieli tyle obrażeń, że nie mogli mówić albo mówili od rzeczy. Chase rozmawiał tylko ze mną, więc tylko ja mogę zeznawać przeciwko niemu, a tego nie zrobię, bo jest moim mężem. T. John zdobył się na uśmiech, choć wcale nie było mu do śmiechu. - Usiłuje mnie pani przekonać, że jeżeli będę chciał przesłuchać pani męża, będę musiał zrobić to przez panią. - Nawet nie wiem, czy będzie jeszcze ze mną rozmawiał. Był wściekły. Gdyby chciał, mógłby postawić na swoim. Był pewien, że zdołałby przekonać Chase’a, żeby z nim porozmawiał bez pośrednictwa Cassidy, ale może rzeczywiście będzie lepiej, jeżeli posłuży się nią, a przy okazji zobaczy, jak dogaduje się z mężem. Czuł, że w ich związku jest coś nie tak. 108 - Przyprowadzę dzisiaj do szpitala jego matkę. - Najwyraźniej była zdenerwowana. - Nie będzie pani miała nic przeciwko temu, żebym przy tym był? - Oczywiście, że będę miała. Nie może pan do niego wejść, kiedy będzie tam Sunny. Ale potem - nic nie stoi na przeszkodzie. - Pani McKenzie, niezależnie od tego, co się pani wydaje, to nie pani prowadzi dochodzenie. - Pan nie rozumie, prawda? - Ledwie poruszała ustami. Na jej policzkach wystąpiły rumieńce gniewu. - Nie zależy mi na udowadnianiu, kto ma większą władzę. Staram się panu pomóc i mam nadzieję, że będzie pan wobec mnie uczciwy i uszanuje moje wysiłki. - Pochyliła się, opierając pewnie dłonie na krawędzi stołu. Wstała. - Chciałabym wiedzieć, kim jest mężczyzna, który leży na intensywnej terapii. Daję panu słowo, że nie znajdzie się to w mojej gazecie. Nie ufał jej, ale nie mógł nie zapytać. - Dlaczego to dla pani takie ważne? Coś błysnęło w jej oczach, jakiś ból, którego nie rozumiał. - To chyba jasne? Możliwe, że ten mężczyzna usiłował zabić mojego męża. - Przewiesiła torebkę przez ramię i wyszła, tak samo szybko, Jak wpadła do jego biura. Drzwi zamknęły się za nią z hukiem. - Cholera! - T. John otworzył górną szufladę biurka. Wyjął lekarstwo na nadkwasotę. Stracił całą pewność siebie. Cassidy Buchanan nie była jedynie ponętnym urozmaiceniem sprawy. Wysypał na dłoń cztery tabletki i włożył je do ust. Cały czas rzucała mu kłody pod nogi. Dlaczego? Rozgryzł lekarstwa i połknął je, popijając zimną kawą. Wstał, podszedł do okna i spojrzał na parking. Cassidy, której włosy płonęły w blasku słońca, otworzyła jeepa i usiadła za kierownicą. Domyślał się, że coś wie, ale nie mógł zgadnąć, co. Może wiedziała, kim jest nieznajomy, a może mąż powiedział jej, co robił w tartaku tamtej nocy? Jeżeli rzeczywiście mówił. To, że tak twierdzi Cassidy, nie znaczy wcale, że to prawda. Potrząsnął kubkiem z fasami. Jedno jest pewne: ona nie mówi wszystkiego, co wie. I raczej nie dlatego, żeby mieć dobry materiał do gazety. Nie. Chodzi o coś osobistego. Bardzo osobistego. Zastanawiał się, czy to nie ona wynajęła kogoś, żeby podpalił tartak i zabił jej męża. Dostałaby wtedy niezłe pieniądze z ubezpieczenia. Wszyscy, którzy znali małżeństwo McKenziech twierdzili, że ich związek się walił. Byli o krok od rozwodu. Wilson wyczyścił zęby językiem. Czy to jedynie zbieg okoliczności, że to podpalenie było podobne do tamtego sprzed lat, kiedy zginęła Angie Buchanan i Jed Baker? Czy w obu przypadkach podpalaczem był ten sam człowiek? A może... ten mężczyzna był przypadkową ofiarą? Może miał się spotkać z Chase’em McKenzie albo był w tartaku z innych powodów? Może to któryś z pracowników? Niezadowolony robotnik? Ktoś, kto chciał wykraść dokumenty z biura, w którym pracowali Chase, Derrick, czasami jego żona Felicity i księgowa? A może włóczęga? Albo sam podpalacz, który zniknął z miasta siedemnaście lat temu? T. John zmrużył oczy i zagryzł dolną wargę. Przyglądał się odjeżdżającemu z parkingu jeepowi. Może to Chase McKenzie spowodował pożar, żeby coś ukryć albo dostać pieniądze z ubezpieczenia, albo zabić tamtego faceta? Może mu ktoś przeszkodził i dał się złapać we własną pułapkę? A może, do cholery, cały ten pożar był tylko przypadkiem, a tych dwóch durniów w płomieniach po prostu dwoma dupkami, którzy mieli pecha? T. John nie wierzył w to ani przez chwilę. Niedobrze, że Rex Buchanan wyciągnął Williego, zanim ten się złamał. Willie nie powiedział wszystkiego, co wiedział. On też był przy pierwszym pożarze. Kolejny zbieg okoliczności? A może to Willie był podpalaczem? Powinien jeszcze raz przesłuchać Williego. Na pewno. A co do pani Buchanan, cóż, może nie zaszkodzi trochę ją podręczyć. Willie nie pamięta, gdzie był w czasie pożaru. Akurat. A Cassidy Buchanan siedziała sama w domu. Na pewno. A ja jestem kretynem. Odstawił pusty kubek na poobijany stary regał na dokumenty i wrócił do biurka. Usiadł na trzeszczącym krześle, otworzył dolną szufladę i wyciągnął dwie teczki. Jedną tak grubą, że musiała być przewiązana gumką, a drugą ledwie zaczętą. Pierwsza była pełna pożółkłych, od lat trzymanych w archiwach papierów i notatek oraz raportów, dotyczących nie rozwiązanej sprawy śmierci Angie Buchanan i Jeda Bakera. W drugiej, nowej teczce ze śnieżnobiałego kartonu były notatki i wydruki komputerowe dotyczące niedawnego pożaru w tartaku Buchanana. Intuicja mówiła mu, że między pożarami istnieje związek. Pamiętał, że w pierwszym śledztwie było wielu podejrzanych. Zagryzł dolną wargę. Bardzo źle, że pierwsze dochodzenie zakończyło się fiaskiem, że McKenzie zdążył uciec i nie udało się go przesłuchać. Z Briga był kawał drania. Zawsze sprawiał kłopoty. Gdyby zeznał, co miał wspólnego z pierwszym pożarem, wiele by się wyjaśniło. Ale go nie było. Pewnie nie żył albo siedział gdzieś daleko w więzieniu. Wilson jeszcze raz przejrzał dokumenty. Serce zaczęło mu mocniej bić, gdy zobaczył prawo jazdy nieznajomego mężczyzny. Z Alaski. To dosyć daleko. W latach siedemdziesiątych było to pustkowie. Facet mógł zaszyć się w dziczy... To nie może być tylko zbiegiem okoliczności. A może i jest? 109 Wcisnął przycisk telefonu i warknął, żeby przyszedł Gonzales. Po kilku minutach mężczyzna stanął w drzwiach. - Coś się wyjaśniło z Cassidy Buchanan? T. John potrząsnął przecząco głową. - Jeszcze nie, ale chcę ją mieć na oku. W ciemnych oczach Gonzalesa pojawił się błysk. - Masz coś? - Nie za wiele. Chase McKenzie mówi. Przynajmniej ona tak twierdzi. Ale tylko z nią rozmawia. Gonzales parsknął z niesmakiem. - Tak, to chyba bzdura. Ale sprawdzimy. Chciałbym porozmawiać z Williem Venturą. Może się zjawić z całą armią prawników, którzy będą próbowali zbić mnie z tropu, ale i tak chcę z nim porozmawiać. Gonzales się wzdrygnął. - Przyprowadzę go. - A potem... To niepewny trop, ale sprawdź w urzędzie meldunkowym Alaski, czy mają kogoś o nazwisku Brig McKenzie albo jakiegokolwiek białego mężczyznę około trzydziestki o nazwisku McKenzie. Sprawdź raporty z wypadków i numery rejestracyjne samochodów we wszystkich wypożyczalniach. - To może być długa lista. McKenzie to popularne nazwisko. - Wiem, wiem, ale zrób, co każę. - Myślisz, że nieznajomy to McKenzie? - Gonzales najwyraźniej w to nie wierzył. - Nie. - Wilson pstryknął palcami. - Powiedziałem, że to nic pewnego. Szansa jedna na milion. O Boże, to pewnie szukanie gruszek na wierzbie, ale sprawdź, żebyśmy mieli pewność. Sunny na nią czekała. Ubrana była w długą, czarną suknię. Przyprószone siwizną włosy miała spięte w ciasny kok przy karku. Siedziała na brzegu łóżka, trzymając torebkę na kolanach. - Cassidy - powiedziała ciepło, wyciągając rękę. Jej skóra była ciemna i gładka, bez jednej zmarszczki. Na prawym oku pojawiła się zaćma, ale Sunny nie zgadzała się na operację. Nie ufała lekarzom ze skalpelami i laserami. - Pomyślałam, że pewnie chcesz odwiedzić Chase’a. - Cassidy podeszła do niej i ujęła jej dłoń. - Nie mogłam się doczekać. - Wstała z trudem. Sunny miała gładką skórę i nie wyglądała na swoje lata, ale cierpiała na postępujący artretyzm. Przed laty zwierzyła się z tego Cassidy, bo nie mogła iść do lasu po zioła. Kupiła je w miejscowym sklepie ze zdrową żywnością, ale lekarz pozwolił jej zażywać tylko lekarstwa, które jej przepisał: tabletki z apteki, syntetyczne środki, wyprodukowane przez wielkie koncerny farmaceutyczne. Sunny nie wierzyła w medykamenty wymyślone przez człowieka i często nie zgadzała się na leczenie. Jej stare palce zacisnęły się na ręce Cassidy. - Coś jest nie tak. - Tak, był pożar i... - Nie, chodzi o coś innego - nie dawała za wygraną. Cassidy ścisnęło w żołądku. Uwolniła dłoń z uścisku Sunny. Nie chciała wierzyć w wizje teściowej, mimo że wyszła za mąż za mężczyznę, którego przepowiedziała jej Sunny. Choć wcale o tym nie myślała. - Weź laskę. - Podała starszej kobiecie laskę z ciemnego drewna, z rączką w kształcie głowy kaczki. - Możesz nie poznać Chase’a - ostrzegła ją Cassidy, gdy szły korytarzem, pomiędzy ścianami migdałowego koloru, na których wisiały pastelowe akwarele. - Znam moich synów. - Ale jego twarz... - Będę mogła go dotknąć, prawda? - Sunny czekała, aż uśmiechnięta blondynka z recepcji naciśnie guzik pod biurkiem i otworzą się automatyczne drzwi. Zamek ustąpił. Cassidy pchnęła szklane drzwi. - Jest cały w bandażach i może nie chcieć, żebyś go... - Jest moim synem. Mogę go dotknąć - powiedziała z uporem. - Chase to dobry chłopak - oznajmiła szybko, jakby chciała przekonać samą siebie. Cassidy zastanawiała się, jak często Sunny bije się z myślami, czy naprawdę syn, który zamknął ją w szpitalu psychiatrycznym, jest dobry. Zeszły wolno po schodach na parking, gdzie stał samochód Cassidy. Synowa otworzyła Sunny drzwi. Kilka minut później wyjeżdżały przez bramę. Sunny pomachała strażnikowi. - O co chcesz mnie zapytać? Wyczuła, że Cassidy ma wiele pytań, które nie dają jej spokoju. Wystarczył jeden krótki dotyk. - O... o nic. To nie było odpowiednie miejsce ani czas na wypytywanie ją o dawnych kochanków. O Reksa Buchanana. - Nie kłam. - Sunny uśmiechnęła się smutno i odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. - Chcesz zapytać o twojego ojca. To było nieprawdopodobne - zupełnie jakby czytała w jej myślach. 110 - Dowiedziałaś się, że byliśmy kochankami. Powietrze w jeepie nagle zrobiło się ciężkie. - Tak. - Cassidy jakby nigdy nic włączyła się w sznur samochodów. - On ci powiedział? Na miłość boską, skąd ona to wie? Dłonie Cassidy nagle przykleiły się do kierownicy. Odkaszlnęła. - On... chyba nie chciał. - Najwyższy czas. Serce Cassidy łomotało jak oszalałe. Tak mocno, że ledwie mogła oddychać. - Powinnam była o tym wiedzieć, zanim wyszłam za Chase’a. Powinnam była wiedzieć, że miałaś romans z moim ojcem. - Chase wiedział. Cassidy omal nie straciła panowania nad kierownicą. Zaklęła pod nosem. - Wiedział? - Domyślał się. Nigdy się do tego nie przyznałam. - Na miłość boską, on o tym wiedział? - W głowie jej huczało. Dlaczego jej nie powiedział? Dlaczego? - Chyba raz widział u mnie twojego ojca. Chase był wtedy dzieckiem. Potem już bardziej uważaliśmy. W umyśle Cassidy kłębiły się pytania, których nie miała śmiałości zadać, i podejrzenia, których nigdy nie wypowie głośno. - Nie rozumiem... - Lucretia była oziębła. - Ale przecież mogłaś zajść w... to znaczy... - Zaszłam. Cassidy zamarła. Prowadziła bezmyślnie, automatycznie zwalniając na zakrętach, z przyzwyczajenia omijając nadjeżdżające z przeciwka samochody. Jej umysł był wyłączony, a działanie odruchowe. - Synem twojego ojca był Buddy. - Buddy? - powtórzyła zdziwiona. - A nie Brig? Sunny westchnęła łagodnie. - Brig był synem Franka. - Skąd wiesz? Sunny spojrzała na Cassidy z wyższością kobiety, która poczęła i urodziła dzieci. - Wiem. - O Boże. - Cassidy starała się oddychać głęboko i myśleć logicznie. I co z tego, że Sunny i Rex byli kochankami? To nic nie zmienia. Na szczęście nie była żoną przyrodniego brata. Nie popełniła kazirodztwa. Jej żołądek, tak znękany przez ostatnie dni, ścisnął się i odbiło jej się sokami żołądkowymi. - Nigdy nie dopuściłabym do tego, żeby Chase się z tobą ożenił, gdyby był twoim bratem. - O Boże, o Boże, o Boże - powtarzała Cassidy. Wjeżdżały do Prosperity. Cassidy opuściła szybę w nadziei, że do środka wpadnie trochę świeżego powietrza, które trochę rozjaśni jej w głowie. - Co się stało z Buddym? - Cassidy nie była pewna, czy chce znać odpowiedź. Mógł nie żyć, mógł być w zakładzie dla upośledzonych, mógł wegetować jak roślina, która nikogo nie rozpoznaje, nawet własnej matki. - Buddy jest bezpieczny. - Sunny dotknęła ramienia Cassidy delikatnymi palcami. - Mieszka ze swoim ojcem. - Co? Sunny zachichotała, jakby zadowolona, że jej synowa o niczym nie wiedziała. - Dorastałaś z Buddym. - Ale... - Wtedy do niej dotarło. Nagle ją olśniło. - Willie - wyszeptała. Jej wnętrzności ścisnęły się boleśnie. Dlaczego nie domyśliła się wcześniej? Dlaczego nikt w mieście się nie połapał? - Tak. - Sunny poczuła ulgę. Jej głos lekko zadrżał. - W końcu, po tych wszystkich latach, mogę do niego pojechać. - Ale dlaczego to ukrywałaś? Sunny wyjrzała przez okno. - Tak chciał twój ojciec. Po wypadku, kiedy Buddy o mało nie utonął w strumyku, okazało się, że nie będzie... normalny. Zbyt duże uszkodzenia mózgu na skutek niedotlenienia. Rex zaproponował, że się nim zaopiekuje, że da mu wszystko, co najlepsze. Mógł zapłacić rachunki, a mnie i Franka nie było na to stać... To wtedy Frank odszedł. Nie z powodu Briga, ale przez Buddy’ego. Wydawało się, że przeszłość jest dla niej jasna i oczywista. - Jak się dowiedziałaś, że Willie to Buddy? - Rex mi powiedział wiele lat później, kiedy Buddy był prawie dorosły. Rex dał mu na imię Willie. Oddał go do prywatnego zakładu i opłacił lekarza, który miał się nim zajmować. Szpital zamknięto, bo budynek został sprzedany grupie inwestorów, którzy zamierzali go zburzyć i wybudować pasaż handlowy czy coś takiego... - 111 Machnęła ręką, jakby to nie miało znaczenia. - Wtedy Rex postanowił, że Willie będzie mieszkał z wami. Był wtedy chłopcem, miał ze dwanaście lat. Ty byłaś małą dziewczynką. Na początku mieszkał z rodziną waszego parobka, Maca jakiegoś tam. Potem Rex dał mu pokój nad stajniami. I chyba tam już został. Cassidy nie mogła sobie przypomnieć, kiedy Willie pojawił się w domu rodziców. Odkąd pamięta, mieszkał z nimi, kręcił się przy stajniach, stodołach i przy basenie. - Czy moja matka o tym wie? Sunny zaprzeczyła ruchem głowy. - Nikt nie wie. Tylko Rex i ja. Nie wie nawet Buddy. Tego już było za wiele dla Cassidy. - Lepiej nie mów nic Chase’owi. Dopóki mu się nie poprawi. Sunny rzuciła jej pogardliwe spojrzenie. - Nigdy nie skrzywdziłabym żadnego z moich synów - powiedziała tak, jakby Cassidy jej nie rozumiała. - Nigdy. - To dobrze. Cassidy skręciła i wjechała na trzypasmową ulicę wiodącą do kliniki Northwest. Zastanawiała się, czy to już cała historia Buddy’ego McKenziego i Williego Ventury, czy jeszcze zostało coś w zanadrzu. Umysł Sunny sprawiał wrażenie trzeźwego, chociaż nie było tajemnicą, że często błądzi myślami i że czasami miesza fakty z fikcję. Ile to razy Chase niepokoił się o zdrowie matki? Zanim oddał Sunny do zakładu, nieustannie martwił się o jej bezpieczeństwo. Cassidy wysadziła teściową przy drzwiach wejściowych, zaparkowała samochód i dołączyła do niej przy recepcji. Wsiadły do windy i wjechały na drugie piętro. Cassidy zatrzymała się przed drzwiami sali, na której leżał mąż. Wiedziała, że będzie wściekły, że mu się sprzeciwiła i przywiozła jego matkę. - Chase? - Weszła cicho do pokoju, gdzie nieruchomo leżał mąż. Sunny była spięta. Zobaczyła syna i pewnym krokiem weszła do środka. - Słyszysz mnie? - spytała Sunny. Zdrowe oko, które było zamknięte, natychmiast się otworzyło. - Tak myślałam. Zmrużone oko spojrzało na Sunny, a potem oskarżycielsko na Cassidy. - Chciała cię zobaczyć - wyjaśniła Cassidy. - Dobrze się z tobą obchodzą? - Sunny podeszła do niego i chociaż Chase próbował się uchylić, dotknęła jego spuchniętych palców swoimi delikatnymi, badającymi rękami. Zamrugała, zamknęła oczy i wyszeptała coś w języku cherokee. Cassidy nie zrozumiała ani słowa, ale Chase chyba wiedział, o co chodzi. Spojrzał na matkę i złość zniknęła z jego twarzy. - Wyzdrowiejesz - powiedziała. - Trochę to potrwa, ale wrócisz do zdrowia. - Oczy starszej kobiety zaszły łzami. Puściła jego dłoń. - Martwiłam się o ciebie. Chase odwrócił wzrok i wpatrywał się w białą ścianę. Mięśnie jego twarzy były napięte, choć przez opuchliznę i poparzenia trudno było to dostrzec. Cassidy otworzyła drzwi. - Będę na dole w poczekalni. - Wiedziała, że nie powinna przeszkadzać matce i synowi. Nigdy tego nie robiła. Chase na to nie pozwalał. - Ja się zajmuję moją matką, ty się zajmuj swoją - powtarzał zawsze, gdy były jakieś problemy z Sunny. Wyglądało na to, iż uważa, że jest to jego obowiązek. Zawsze pojmował to w ten sposób, nawet zanim odszedł Brig. Cassidy przeszła przez pokój pielęgniarek i usiadła w małej poczekalni przy panoramicznym oknie. Był to dobry punkt obserwacyjny. Widziała też drzwi do sali Chase’a, więc mogła mieć Sunny na oku. Ona porozmawia z Chase’em później, bo musi mu powiedzieć, że T. John lada moment ustali tożsamość mężczyzny z intensywnej terapii. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że na parking wjeżdża samochód z Biura Szeryfa. Zatrzymał się przy drzwiach wejściowych i zamrugał światłami. Zastępcy szeryfa: Wilson i Gonzales otworzyli drzwi, wysiedli z samochodu i zamknęli je kopniakiem. Szybko wbiegli po schodach. Cassidy była zdenerwowana. Usiłowała się uspokoić. Tłumaczyła sobie, że nic się nie stanie, nawet jeżeli przyjechali, żeby przesłuchać Chase’a. Chciała go ostrzec, że wiedzą, że może mówić, tylko się do nich nie odzywa. Wolała jednak nie rozmawiać z nim przy Sunny. Teraz nie miało to już znaczenia. Spodziewała się najgorszego. Winda zatrzymała się z cichym sykiem, ale wysiadła z niej tylko para staruszków. Siwowłosy dziadek prowadził zgarbioną kobietę, która powoli dreptała przez korytarz. Mijały minuty. Pięć, dziesięć... Może Wilson wstąpił na oddział intensywnej terapii? Może przyjechał do szpitala z innego powodu. Przecież zdarzają się inne wypadki, którymi trzeba się zająć... Jednak Cassidy nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Spojrzała na drzwi do pokoju Chase’a. Cały czas były zamknięte. Wyjrzała przez okno na parking. Samochód szeryfa stał przed wejściem. Oblizała wargi i próbowała wytłumaczyć sobie, że jest przewrażliwiona i że nie ma żadnego powodu do zdenerwowania... Ale dziennikarska intuicja mówiła jej coś innego. Coś się stało. Coś poważnego. Mogłaby się założyć o wszystkie pieniądze, jakie ma, że chodzi o pożar. Winda zatrzymała się 112 ponownie. Tym razem wysiadł z niej lekarz z surowym wyrazem twarzy. Cassidy nie mogła znieść niepewności ani minuty dłużej. Podeszła do pokoju pielęgniarek. - Ja tylko na chwilę wrócę do samochodu - okłamała bez mrugnięcia okiem pulchną blondynkę przy biurku. - Mogłaby pani poprosić moją teściową, jest teraz w pokoju dwieście dwanaście u Chase’a McKenziego, żeby tu na mnie poczekała? Za momencik wracam. - Oczywiście. - Pielęgniarka nawet nie podniosła głowy. - Dziękuję. - Cassidy przeszła przez korytarz do windy. Po kilku sekundach znalazła się przed oddziałem intensywnej terapii. Zastanawiała się, jak może się dostać do środka bez obstawy. Gdy wyciągała rękę po telefon, który łączył bezpośrednio z pokojem pielęgniarek, nagle drzwi się otworzyły. Z oddziału wypadł Wilson, żując zawzięcie gumę. Był wściekły. Tuż za nim wybiegł Gonzales. Wilson schował okulary słoneczne do kieszeni koszuli i zmierzył Cassidy ciemnymi oczami z taką złością, że cofnęła się o krok i odwiesiła słuchawkę. - Proszę, proszę, kogo my tu mamy. - Wilson nie ukrywał sarkazmu. - Wygląda na to, że pojawia się pani wszędzie tam, gdzie są kłopoty. - Kłopoty? - powtórzyła, czując, że ziemia zaczyna jej drżeć pod nogami. T. John przeczesał ręką krótkie włosy i westchnął. - Ten człowiek tutaj - wskazał kciukiem na wahadłowe drzwi za nim - nie przeżył. Tajemniczy facet umarł dwadzieścia minut temu. 16 Nie! Nie! Nie! Cassidy nie mogła uwierzyć, że Brig umarł. Chociaż przez lata powtarzała sobie, że odszedł z tego świata, w głębi duszy wierzyła, że żyje i że któregoś dnia znowu go zobaczy. Kiedy dowiedziała się o nieznajomym z intensywnej terapii, który trzymał w rękach medalik świętego Krzysztofa, jej wyobraźnia zaczęła pracować i Cassidy nabrała przekonania, że to Brig. - O Boże - wyszeptała. Łzy napłynęły jej do oczu. - Hej, nic pani nie jest? - Głos zastępcy szeryfa dobiegał jakby z oddali i był przytłumiony. - Chyba mi tu pani nie zemdleje? - Nie. - Jej własny głos też brzmiał dziwnie. Otarła ręką czoło i oparła się o ścianę. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. - Może zawołać pielęgniarkę? - Nic mi nie jest - sapnęła, nadal oszołomiona. Wilson przyjrzał się jej dokładnie. - Powie mi pani, co o nim wie? - O mężczyźnie z intensywnej terapii? - Pokiwała przecząco głową. - Nic nie wiem. - To dlaczego kiedy się pani dowiedziała, że nie żyje, wyglądała pani, jakby zobaczyła ducha? Co tu się dzieje? - Ja... Miałam nadzieję, że on przeżyje. Chciałam z nim porozmawiać i dowiedzieć się, co się stało. - W jej myślach cały czas przewijały się obrazy Briga. Minęło tyle lat, a ona pamiętała go tak wyraźnie, jakby była z nim wczoraj. - Chyba powinniśmy o tym powiedzieć pani mężowi. O, Boże! - On z nami nie rozmawia. Nie powiedział ani słowa, ale jestem przekonany, że wszystko słyszy. Może to rozwiąże mu język. - Teraz jest u niego matka... - Odruchowo chwyciła Wilsona za ramię. - Proszę mu nic nie mówić, dopóki nie porozmawiają panowie z lekarzem. Nie chcę, żeby Chase’owi się pogorszyło. - O niego się nie martwię. Martwię się o panią. - Zaraz mi przejdzie - skłamała. Zamrugała, żeby się nie rozpłakać. - Po prostu jestem wstrząśnięta. Panowie wybaczą. T. John przyglądał się, jak kobieta usiłuje się pozbierać. Zadziwiające, jak szybko potrafiła się zmienić. Przed chwilą miał wrażenie, że wpadnie w rozpacz, a tymczasem wyprostowała się, otarła łzy i uśmiechnęła się do niego smutno. Potem zniknęła w windzie. - Ona coś ukrywa - powiedział Wilson do Gonzalesa. - Sięgnął do kieszeni po pierwszą paczkę cameli, jaką kupił od miesięcy. - Ale co? - O ile nie myli mnie intuicja, ona wie, kim był nieznajomy. - A ty nie wiesz? - Nie mogę tego udowodnić. Dopóki nie dostaniemy wiadomości z Alaski. - T. John odwinął celofanowe opakowanie papierosów. Wyjął jednego, ale go nie zapalił. Trzymał go w ręce, wpatrując się w drzwi windy. Przechodziły obok niego pielęgniarki, lekarze i odwiedzający, ale on ich nie zauważał. Myślami był przy Cassidy Buchanan McKenzie i tajemnicach, których tak zazdrośnie strzegła. 113 Dowie się, co tu jest grane. To może potrwać i będzie trzeba trochę pogrzebać, ale się dowie. - Skontaktuj się z lekarzem Chase’a McKenziego - chyba się nazywa Rick albo Richard Okano - i dowiedz się, czy możemy porozmawiać z jego pacjentem. Podniósł papierosa pod nos i wciągnął zapach świeżego tytoniu, ale zobaczył, że jego rękom bacznie przygląda się pielęgniarka, która tylko czekała na to, żeby odważył się zapalić. Zobaczył na ścianie przy dyżurce pielęgniarek informację o zakazie palenia. Tak, tutaj nie wolno palić. Dobrze, że rzucił palenie. - Trzymajcie ciało w kostnicy, dopóki ktoś się po nie nie zgłosi. I sprawdź, dlaczego tak się grzebią na Alasce. - Załatwione - odpowiedział Gonzales. - I jeszcze zdjęcia. Chcę mieć wszystkie zdjęcia Briga McKenziego, jakie uda ci się zdobyć. - Zastanowił się przez chwilę. - Chcę też porozmawiać ze wszystkimi starymi mieszkańcami miasta. Muszę się dowiedzieć, jakie plotki krążyły siedemnaście lat temu. - Wpatrując się w drzwi windy, wyobraził sobie Cassidy jako niesforną nastolatkę, małolatę, nie dorównującą urodzie starszej siostrze. - Muszę się dowiedzieć, co działo się w rodzinie Buchananów i McKenziech. Dlaczego Lucretia Buchanan popełniła samobójstwo, dlaczego Frank McKenzie się ulotnił i co było między Brigiem McKenziem a Angie i Cassidy Buchanan. Wiem, że się pobił z Jedem Bakerem, który zginął w pożarze. Trzeba to wszystko sprawdzić. - Jeszcze coś? - spytał Gonzales. - Tak. Dowiedz się, gdzie przez cały ten czas był Chase McKenzie. Podobno był dobrym synkiem, takim, co to się troszczy o mamusię, chodzi do szkoły i haruje jak wół. Ale coś mi tu nie pasuje. - Myślisz, że kłamie? - On nic nie mówi, ale tak, myślę, że kłamie. Wszyscy kłamią jak z nut. Ale po nitce do kłębka. Musimy tylko pociągnąć za sznurek. Warto zacząć od Williego Ventury. On nie umie kłamać. Cassidy szła na nogach jak z waty. Nie było żadnego dowodu, że to Brig leżał na intensywnej terapii. Nie miała więc powodu, żeby wierzyć, że on nie żyje. Jednak piekło ją w żołądku, a w sercu czuła pustkę, gdy wracała do pokoju Chase’a. - Pani McKenzie... - Dyżurna pielęgniarka była najwyraźniej zmartwiona. - Pani McKenzie, próbowałam panią znaleźć. O Boże, co znowu? Cassidy stanęła. - Tak? Coś się stało? - Dostrzegła troskę w ciemnych oczach kobiety. - Mój mąż... - Wszystko w porządku. Nie chodzi o niego. Chodzi o pani teściową. - O Sunny? - Przeraziła się śmiertelnie. - Tak. - Pielęgniarka rozłożyła ręce. - Nie ma jej z panią? - Nie, została tutaj, pamięta pani? - O Boże. Musiała się wymknąć z sali, gdy roznosiłam lekarstwa pacjentom, a druga pielęgniarka zajmowała się kimś innym... - Chwileczkę. - Cassidy nagle rozjaśniło się w głowie. - Chce mi pani powiedzieć, że jej tu nie ma? Że nie ma jej w szpitalu? - Nie wiem, czy nie ma jej w szpitalu. - Pielęgniarka o ziemistej cerze usiłowała się bronić. - Ale w tym skrzydle, na tym piętrze jej nie ma. - Jest pani pewna? Usta kobiety ułożyły się w prostą linię. - Tak, pani McKenzie, ale na pewno musi być gdzieś w pobliżu. - Czy ktoś sprawdzał w łazienkach? - Nie, ale... Serce Cassidy waliło jak oszalałe. Sunny nie mogła uciec. Nie mogła odejść daleko. Przecież chodzi o lasce. - Ona musi gdzieś tu być. Sprawdzę w samochodzie i w poczekalniach. Nich ktoś się rozejrzy po szpitalu, bo może się zgubiła... - powiedziała Cassidy, biegnąc korytarzem do drzwi. Ani przez moment nie wierzyła, że Sunny poszła do jeepa, ale dla pewności poszła sprawdzić. Na dworze świeciło słońce. Gorące promienie padały na chodnik i rozmiękczały asfalt. Jeep stał tam, gdzie zaparkowała go Cassidy. Już miała wracać do szpitala, gdy dostrzegła kartkę, zatkniętą za wycieraczkę. Wyciągnęła ją i przeczytała napisane ołówkiem zdanie: Nie martw się. Duchy są ze mną w mojej wędrówce. Całuję. Sunny. Cassidy oparła się o błotnik i wpatrywała się w oślepiająco biały papier. Na odwrocie znajdowała się reklama sprzętu ogrodniczego. Była to ulotka, którą przed chwilą rozrzucono na parkingu. - Boże, pomóż jej. - Osłoniła ręką oczy i przemierzyła wzrokiem morze samochodów. Dokąd ona mogła pójść? I dlaczego? Co za diabeł ją gna? Chase miał rację - pogorszyło jej się. Myśli, że odbywa wędrówkę, jak jej przodkowie. Chase się wścieknie, kiedy się dowie. Nie chciał, żeby Sunny go odwiedziła. Skończyło się tak, że uciekła. Może zrobić krzywdę sobie albo innym. Cassidy kopnęła z wściekłości oponę. Powoli przeszła między rzędami 114 samochodów, sprawdzając, czy Sunny się gdzieś nie schowała albo nie leży w bagażniku jakiegoś pickupa. Ale nigdzie nie było po niej ani śladu. Jakim cudem zniknęła? Zadzwoniła po taksówkę ze szpitala? Ktoś ją zabrał samochodem? Ukradła samochód? Wsiadła do autobusu? Pokuśtykała wsparta na lasce i zdana na miłosierdzie Boże? Jak? Na czoło Cassidy wystąpił pot. Wróciła do szpitala. Nie wiedziała, jak powiedzieć o wszystkim Chase’owi. O wszystkim. O tym, że być może jego brat nie żyje. Ale żyje jego przyrodni brat, chociaż Chase wcale nie miał pojęcia o tym, że są spokrewnieni. I na koniec, że zaginęła jego matka. Przez Cassidy. Kolejny powód, żeby ich małżeństwo, i tak walące się w gruzy, rozpadło się szybciej. - Od początku mówiłem, żebyś jej tu nie przyprowadzała! - warknął Chase, kiedy Cassidy powiedziała mu o Sunny. - Pomyślałam, że chciałaby zobaczyć syna. - Długo tu nie zabawiła. - Rozmawiałeś z nią? - Nie. - Och, Chase... - Podeszła do łóżka i wpatrywała się w niego. Nie spuszczał z niej miotającego gromy oka. - Nic jej nie będzie. - Nie byłbym tego taki pewien. Chwyciła poręcz łóżka i z trudem przełknęła ślinę. - Przepraszam. Nie odpowiedział. Uspokoiła się i powoli wypuściła powietrze. - Powinieneś wiedzieć o czymś jeszcze. - Więcej dobrych wieści? - zaszydził. Jego słowa ledwie dało się zrozumieć z powodu drutów w szczęce. - Nie. Złych. - Oddychała nierówno. - Zmarł dzisiaj mężczyzna z intensywnej terapii. Byłam tam i zobaczyłam, jak wchodzą zastępcy szeryfa. Wyczułam, że coś się stało... Oko zamknęło się, a w pokoju zapanowała grobowa cisza. Chase wyglądał tak, jakby przestał oddychać. Miał zaciśnięte usta. Siniaki na twarzy zrobiły się ziemistoszare. Zza drzwi dobiegały przyciszone odgłosy - dźwięk telefonów, brzęk wózków i rozmowy. Wszystko przestało być ważne. Cassidy przerwała ciszę. - Chase, oni nadal nie wiedzą, kto to był. Ale oni tu przyjdą, żeby cię przesłuchać, jeżeli tylko doktor Okano nie będzie miał nic przeciwko temu. Chyba... powinieneś się zastanowić nad tym, co im powiesz. - Powiem im prawdę. - To znaczy? Wpatrywał się w nią tak uporczywie, że omal nie krzyknęła. Nie odezwał się ani słowem, ale Cassidy nie miała wątpliwości, że człowiekiem, który umarł, był Brig. - To będzie ciężkie, Cass. - Pierwszy raz okazał odrobinę czułości, jakiej nie słyszała od niego od bardzo, bardzo dawna. - Dla ciebie. Dla mnie. Dla wszystkich. Sunny podziękowała farmerowi i wyskoczyła z brudnego pickupa. Po podłodze walały się narzędzia i w samochodzie było straszliwie brudno, ale człowiek był dobry i poczciwy. Zaproponował, że ją podwiezie, więc się zgodziła. Wcześniej zatrzymały się dwa samochody. Najpierw pełen dzieciaków zdezelowany chrysler. Zatrzymali się, uśmiechnęli miło, ale ich oczy błyszczały łobuzersko. Przez okna wydobywała się na zewnątrz chmura dymu marihuany. Jeden z nich zapytał: - Hej, babciu? A może by tak na wycieczkę do nieba? Pozostałe dzieciaki, zgniecione jak sardynki w puszce, zachichotały. - Już tam jestem - odpowiedziała Sunny z uśmiechem. - Nie podwieźć pani? Przecież idzie pani o lasce. - Dziękuję, ale wolę się przejść. - Wiedźma. Uprzejmość chłopaka prysła. Okazało się, że intuicja Sunny jej nie zawiodła. Słusznie przypuszczała, że chciał ją podwieźć tylko po to, żeby się z niej ponaśmiewać. Wiedziała, że chłopak, który z nią rozmawia, jest zły i nie ma skrupułów. Zerwał się na ubaw i miałby świetną zabawę, gdyby mógł postraszyć staruszkę. Pozostałe dzieciaki chciały się tylko przejechać. Dwie dziewczyny były zdenerwowane, jeszcze jeden chłopak, kierowca, najwyraźniej przestraszony, bo cały czas spoglądał we wsteczne lusterko. - Idę do syna. - A kto to jest? - prychnął chłopak. - Jezus Chrystus? - Ma na imię T. - skrót od Thomas - John Wilson - skłamała. - Może o nim słyszeliście. - Cholera, zmywajmy się stąd - rzucił kierowca. - T. John Wilson jest zastępcą szeryfa. Parę razy wsadził mojego 115 starego do więzienia. - Wiem. - Oczy przywódcy grupy błyszczały jak twarde, zimne kamienie. - Źle pani robi. - Nie sądzę. - Nagle wyciągnęła rękę i chwyciła go za ramię. Jej palce zacisnęły się na drobnych kościach chłopaka. Zamknęła oczy i zaczęła śpiewać w ojczystym języku swojej matki, bez przerwy, głośno i przejmująco. - Co to za gówno? - wrzasnął chłopak przerażony. - Nie podoba mi się to - krzyknęła jedna z dziewcząt. - To wariatka, chłopaki. - Kierowca nacisnął pedał gazu, Sunny wypuściła ramię chłopaka i samochód odjechał pędem. Zjechał na środek szosy i dopiero po chwili udało mu się wyrównać. Potem zatrzymała się para młodych ludzi z dzieckiem, zapiętym w foteliku samochodowym. Sunny nie wsiadła do samochodu, bo rozpoznała kobietę - była nią Mary Beth Spears, młoda mężatka, od niedawna matka. Mary Beth była zła. Wydęła wargi i chociaż udawała, że nie poznaje Sunny, nie była zadowolona. - Podwieźć panią? - Jej mąż, blondyn o poczciwych oczach, wychylił się, żeby wyjrzeć spoza siedzącej sztywno żony. - Przyjemnie mi się spaceruje. - Ale jest strasznie gorąco. - Trochę wieje. - Będzie nam bardzo przyjemnie, jeżeli będziemy mogli podwieźć panią do Prosperity, czy gdzie pani chce. Mary Beth rzuciła mężowi pełne nienawiści spojrzenie i wycedziła coś przez zęby - coś o pogaństwie i diable. - Nie ma potrzeby. Dam sobie radę. - Da sobie radę, Larry - powiedziała Mary Beth, a dziecko na tylnym siedzeniu zaczęło grymasić. - Jedźmy już. Mama i tata czekają. - Ja tylko chciałem być dobrym samarytaninem. - Znowu spojrzał na Sunny. - Jest pani pewna? - Tak. - Jedź, Larry. - Mery Beth uderzała palcami w zaczytany egzemplarz Biblii, który trzymała na kolanach. - Więc miłego dnia - powiedział Larry, a dziecko zaczęło się drzeć wniebogłosy. - Nawzajem. - Niech Jezus będzie z panią - powiedziała Mary Beth, zdobywając się na wspaniały, pobożny uśmiech. - Z panią też. Samochód odjechał, a Sunny poczuła ulgę, że Chase nie zadawał się z Mary Beth. Umówili się tylko raz, na przyjęcie u Caldwellów, tej nocy, kiedy zginęła Angie Buchanan i ta randka posiała strach w sercu Sunny. Minęło ją kilku motocyklistów, zostawiając kłęby dymu. W końcu zatrzymał się dobrze zbudowany farmer, który nazywał się Dave Dickey. Od razu wyczuła, że to dobry człowiek. Wyjrzał przez okno i otworzył drzwi kabiny. Miał na nosie okulary fotochromowe, które pociemniały na słońcu, przesłaniając jego jasnobrązowe oczy. - Podwieźć panią? - Uśmiechał się szczerze, ukazując białe zęby, które kontrastowały z opaloną skórą. Miał zgrubiałe ręce od ciężkiej pracy. - Byłoby fajnie. - To proszę wsiadać. - Wysiadł, żeby pomóc jej wsiąść. Włożył jej laskę pod nogi. Stary ford z sześćdziesiątego szóstego roku, czym nie omieszkał pochwalić się Dave, charczał i podskakiwał na wyboistej drodze. Dave mówił coś o tym, że niedługo musi wymienić silnik. Z radością zawiózł ją do domu Buchanana. Teraz stała tu i patrzyła, jak słońce zachodzi za horyzont. Ostatnie promienie oświetlały biały dach z boku domu, który wyglądał raczej na rezydencję plantatorów z Virginii, niż na dom wybudowany u podnóża gór Cascade. Była tutaj wiele lat temu, po pogrzebie Angie Buchanan. Rex Buchanan był w domu sam. Wypił drinka, drugiego wziął z sobą na górę. Stanął przed drzwiami pokoju Angie. Zagryzł wargi i zawahał się. Wejdź. Jesteś sam. Kto się dowie? Do cholery, przecież to twój dom. Cały. Delikatnie otworzył drzwi i przekroczył próg. Dręczyło go poczucie winy, ale nie zwracał na to uwagi. Dena pojechała do miasta odwiedzić Chase’a i załatwić parę spraw. Wróci dopiero za kilka godzin. Jego żona nigdy się nie dowie. Przez te siedemnaście lat pokój się nie zmienił. Rex na to nie pozwolił. Dena nalegała, żeby zrobić z niego uroczy pokój gościnny, ale Rex się nie zgodził. To był pokój Angie i zawsze będzie do niej należał. Wpatrywał się tęsknie w portret Lucretii i ich maleńkiej córeczki. Odstawił szklankę na nocny stolik i wyciągnął się na łóżku Angie, które cały czas nią pachniało. Rex płacił służącej za to, żeby spryskiwała pokój Gubionymi perfumami Angie, które kupował w tajemnicy. Do oczu napłynęły mu łzy. Boże, tęsknił za nimi obiema. Ścisnął dłońmi pościel. W jego umyśle pojawiły się obrazy córki i żony. Czasami obraz ten zamazywał się - ich niebieskie oczy, ciemne błyszczące włosy, pełne usta były prawie identyczne. Kiedy myślał o Lucretii, zawsze się podniecał. Dotknął się, wyobrażając sobie, że to ona go dotyka, delikatnie i czule. Widział jej wilgotne usta i piersi. Przez chwilę walczył z tym obrazem, ale się poddał. 116 W jego wyobraźni ona zawsze była zmysłowa i uwodzicielska. Z zachowania bardziej przypominała ich córkę. Stworzył sobie własną historię, w której Lucretia go pragnęła, niecierpliwie chciała się z nim kochać, była wilgotna, ciepła i gotowa, wiła się pod nim i rzucała. Poruszył odruchowo biodrami. Jego skóra była lepka od potu. - Rex? - Głos, słodki kobiecy głos, dobry i miły. Głos Lucretii... - Rex? Znowu go woła. Otworzył oczy i dotarło do niego, gdzie jest. Leży sam. Na łóżku Angie. Jest lekko pijany i wyobraża sobie żonę. Kobietę, która nie żyje od wielu lat. Wstał z łóżka i uderzył kolanem w nocny stolik. Rozległ się brzęk. Szklanka spadła na podłogę. Markowa whisky z Kentucky rozbryznęła się na ścianę, łóżko i stolik. Próbował wstać z klęczek. Zastanawiał się, jak się z tego wytłumaczy. Wtedy ją zobaczył. - O Boże - wyszeptał, podnosząc głowę. Do jego domu, do jego prywatnego życia jakimś cudem wtargnęła Sunny. Stała w drzwiach. Była okrąglejsza niż kiedyś, na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, włosy jej posiwiały, ale nadal miała niezniszczalną zdolność zaglądania w najgłębsze zakamarki jego duszy. - Co ty tu robisz? - Cały czas klęczał. - Przyszłam się z tobą zobaczyć. - Po co? Stała dumnie w drzwiach. - Powiedziałam Cassidy o Buddym. Kim jest i że jest z nią spokrewniony. - O Boże, Sunny, dlaczego? - niemal jęknął, przerażony. Przejechał rękami po podłodze. Szkło wbiło mu się w rękę. - Zwariowałaś? Patrzyła mu odważnie w oczy. - Ty najlepiej ze wszystkich wiesz, że jestem zdrowa. - Ale obiecałaś... - Cassidy i tak domyślała się prawdy, z tego co ty jej powiedziałeś. Na pewno powie Chase’owi. - Odetchnęła powoli. - Ona szuka, Rex, chce uporządkować swoje życie, swoje małżeństwo, chce znaleźć rozwiązanie zagadki pożarów. To był najwyższy czas. - A Dena? - Jego kłamstwa zaczynały kolejno wychodzić na jaw. Krew kapała na podłogę, mieszając się z whisky i kłębami kurzu, który zebrał się pod łóżkiem. - Dena o nas wie. - Ale nie wie, że Willie to Buddy. - Wszystko będzie dobrze, Rex. - Sunny rzuciła laskę na podłogę, weszła wyprostowana do pokoju i pozbierała rzeczy z nocnego stolika do pudełka. Ujęła jego dłoń w swoje, oczyściła ranę i powyciągała kawałki szkła z jego ręki. - Chyba zbyt długo żyliśmy w kłamstwie. - Powoli podniosła jego rękę do swoich ust i złożyła pocałunek na jego dłoni, smakując krew. Pocałunek dawnej namiętności, nowego zaufania i pewności. - Nie bój się, Rex - powiedziała kojącym głosem. Spojrzała na zmiętą pościel i ból przesłonił jej oczy. - Wszystko będzie dobrze. Tylko musisz mi pomóc... - Mówię tylko, że to nie wypada. - Felicity zapięła na ręce złotą bransoletkę i przejrzała się w lusterku. Pod oczami pojawiły się pierwsze zmarszczki i musiała co tydzień farbować włosy. Jeżeli kurze łapki staną się bardziej widoczne, będzie musiała zrobić sobie operację plastyczną. Ciężko pracowała, żeby utrzymać zgrabną figurę, doskonałą twarz, chociaż wiedziała, że to bezcelowa walka. Jej mąż, pachnący brandy, opierający się zuchwale o futrynę i tak jej nie zauważał. - Nie obchodzi mnie, co wypada - warknął Derrick. - Zawsze nie cierpiałem Chase’a McKenziego, więc dlaczego teraz miałbym udawać? - Zanurzył rękę w kieszeni i wyjął paczkę marlboro. Zapalił papierosa. Dym unosił się leniwie przed jego oczami. - Jest twoim szwagrem. - Moim przyrodnim szwagrem, czy jakimś tam przyszywanym. Ta rodzina jest tak pochrzaniona, że nie mogę się połapać. - Uważaj na słowa. Linnie stoi na korytarzu. - Kiedyś ci się podobały moje brudne gadki. - W łóżku. Kiedy szeptałeś, a nie wrzeszczałeś jak pijany marynarz. - Znałaś mnie, kiedy za mnie wychodziłaś. Źle powiedziane. - Wziął szklankę z alkoholem do tej samej ręki, w której trzymał papierosa. - Kiedy mnie zmusiłaś, żebym się z tobą ożenił. - Ja nie... - Oczywiście, że tak. Nie musiałaś zajść w ciążę. Pamiętasz? Wcześniej też ci się zdarzyło i się tym zajęliśmy. A potem pobiegłaś do tatusia. - Chciałam dziecka. - Wyprostowała się z dumą. - Chciałaś zostać żoną Derricka Buchanana. - I udało się, prawda? Oboje kochamy dziewczynki. 117 Nie odpowiedział. Felicity poczuła głuchy ból, jak zawsze, kiedy chodziło o córki. Kochała je rozpaczliwie i szaleńczo. Były piękne, mądre, wesołe i na tyle domyślne, żeby wiedzieć, że ojciec ich nie kocha, Stłumiła ból. Angela była opryskliwa dla Derricka. Nie miała dla niego szacunku, była nieposłuszna i jawnie się buntowała. Zupełnie jak jej ciotka, kiedy miała szesnaście lat. Ale Belinda, słodka Linnie, nadal ubóstwiała Derricka i wierzyła, że on ją kocha. Na podstawie kłamstw Felicity, stworzyła sobie obraz kochającej się rodziny i nie mogła zrozumieć zgryźliwości Angeli. Linnie miała dobre, wrażliwe serce. Które Derrick na pewno kiedyś złamie. - Powinieneś... okazywać dziewczynkom więcej zainteresowania. - Zainteresowania? - No wiesz, zabierać je do kina, bawić się z nimi. Spędzać z nimi trochę czasu, rozmawiać, interesować się nimi. Zadrżały mu nozdrza. - Nie. Nie mam zamiaru. Wiem, jakiego rodzaju zainteresowaniem mój ojciec darzył moją siostrę. Robiło mi się niedobrze. - Wypuścił kłąb dymu w stronę wanny. - To, że twój ojciec był... - Jest, Felicity, on jest pieprznięty. Zboczeniec. Nigdy nie pogodził się ze śmiercią Angie i wiesz, dlaczego. - Nie chcę tego słuchać. - Cholera! - Zaciągnął się papierosem i potrząsnął głową w chmurze dymu. - Muszę się napić. - Już masz dosyć. - Nie jesteś moją matką... - Zbladł, gdy wypowiedział te słowa. Rzadko wspominał matkę, a Felicity w ogóle nie pozwalał wymawiać imienia Lucretii. Felicity sięgnęła po wełniany złotokremowy sweter, który leżał na brzegu łóżka. - Jesteś pijany i nie możesz prowadzić, a za dziesięć minut mamy być u Alonzów. - Gówno mnie to obchodzi. Wystarczy, że mieszkamy razem i pracujemy razem. Chyba nie musimy jeszcze razem łazić na jakieś nudne spotkania. Nie mogę zrozumieć, po co mnie ciągasz na te beznadziejne imprezy. - Bo tak trzeba. - Była zmęczona brakiem ambicji męża. Ona i Derrick pochodzili z dobrych rodzin, ale ona miała wrodzony instynkt współzawodnictwa. Jeśli czegoś pragnęła, myślała tylko o tym i zmierzała prosto do celu. Była jedynym dzieckiem sędziego Caldwella i miała wszystko, czego chciała. Z wyjątkiem Derricka. Musiała się nieźle napracować, żeby go zdobyć. Raz zaszła w ciążę, ale się uparł, żeby ją przerwała. Zgodziła się, żeby go nie denerwować. Myślała, że bardziej ją pokocha. Poddała się zabiegowi, a potem tego żałowała, bo zaczął nią pomiatać. Jednak nie zerwała z nim. Jeszcze raz zaszła w ciążę, i o to jej właśnie chodziło. Szkoda, że Angie nie mogła zobaczyć, że udało jej się złapać Derricka. Teraz dalej robiła wszystko, co trzeba. Pracowała nawet kilka dni w tygodniu w biurze, żeby mieć oko na męża i Chase’a. Boże, ależ on był sprytny. Dbała też o to, żeby Derrick obracał się we właściwych kręgach społecznych i w odpowiednim towarzystwie w Prosperity i Portland. Znajomości ojca mogły jej pomóc. - Bobby Alonzo to dupek. - Derrick wrzucił papierosa do pustej szklanki. Pet zasyczał i zgasł. - Ale jest bankierem. Jego ojciec jest właścicielem kilku niezależnych banków w okolicy. - Był też najlepszym przyjacielem Jeda Bakera. - Derrick postawił szklankę na biurku. - Jed nie żyje. - Tak, ale powiedz to Bobby’emu. Cały czas mówi o nim jakby był bogiem, dlatego, że zginął pieprząc Angie. Boże, muszę się napić. Felicity straciła cierpliwość. - Skąd wiesz, co oni robili. Rozmawialiśmy o tym z tysiąc razy. Co w ciebie wstąpiło? - Wszystko. Cholera, Chase jutro wychodzi do domu i pewnie będzie chciał znowu zarządzać firmą. - To go powstrzymaj. - Nie mogę, bo kiedy się za coś zabiera, jest jak lawina. - To go wykup. - Spróbowała innego argumentu. Była zmęczona nieporadnością Derricka. - Nie sprzeda udziałów. Przynajmniej nie mnie. - Podrapał się w brodę i krzywiąc się, sięgnął po marynarkę. - Wiesz, że nie znaleźli jego matki? Wyszła ze szpitala tego dnia, kiedy umarł facet z intensywnej terapii i od tamtej pory nikt jej nie widział. Dziwne, co? - Nic nowego. Sunny McKenzie zawsze była dziwna. Chodź, bo się późnimy. Derrick prychnął z niechęcią, ale wyszedł za nią z sypialni, którą rzadko dzielili. Felicity wiedziała, że jej zwycięstwo jest pozorne. Derrick wyjął z kieszeni kluczyki do samochodu. Pił coraz więcej. Podejrzewała, że znowu ją zdradza. Gdyby tylko mogła cofnąć czas... Ale nie mogła. I musiała myśleć o dziewczynkach. I, do cholery, kochała Derricka Buchanana. Kochała być jego żoną. Ale byłoby nieźle, gdyby kiedyś jej się odwzajemnił. 17 Cassidy zapomniała, jak uparty potrafi być Chase. Jaki bywa zawzięty, gdy w grę wchodzi jego honor. Otworzył drzwi jeepa, postawił kule na ziemi i stanął na nogach. Pocił się, jego blada twarz wykrzywiła się z wysiłku, ale nie chciał chwycić jej za rękę. Nie chciał też, żeby wywieziono go ze szpitala na wózku. W samochodzie nie odezwał 118 się do niej ani słowem. Rozumiała go. Nie lubił być od nikogo zależny. Ciągle był zły, że postąpiła wbrew jego woli i przywiozła matkę do szpitala. Musiał oswoić się z myślą, że do końca życia może być kaleką. Otarł się o śmierć. I znał tajemnicę. On jeden miał pewność, że jego brat nie żyje. Jednak była zmęczona jego zachowaniem. Sprawiał jej ból. Starała się być rozsądna i wyrozumiała, ale powoli jej cierpliwość się wyczerpywała. - Otworzę drzwi - powiedziała. Stał na zdrowej nodze i patrzył na dom. Nie odpowiedział. Minęła go, przypomniawszy sobie, że ma kłopoty z mówieniem. Jeszcze przez miesiąc będzie miał druty w szczęce, a nogę w gipsie pewnie dłużej. Otworzyła drzwi i czekała w środku. Przeszedł obok niej i skierował się do swojego gabinetu. - Przyniosę twoją torbę. Znowu żadnej odpowiedzi. Policzyła w myśli do dziesięciu, a potem poszła z powrotem do samochodu. Cały czas przypominała sobie, że Chase mówi z trudem i że jego szczęka nie wydobrzała jeszcze po operacji. Twarz miał nadal spuchniętą i czerwoną, a jedno oko zasłonięte bandażem. Na szczęście rogówka była prawie nie uszkodzona i wkrótce będzie widział i na drugie oko. Wzięła małą plastykową torbę z tylnego siedzenia, wniosła ją do domu i zostawiła w pokoju przy korytarzu. Weszła do gabinetu i zobaczyła, że usiłuje się z kimś połączyć. - Co robisz? Nie odpowiedział. - Chase... - Daj mi spokój - powiedział w końcu chrapliwym, stłumionym głosem. Spojrzał na nią jednym okiem z taką nienawiścią, że omal nie cofnęła się o krok. Odwrócił się do niej tyłem. - Tak, chciałbym zamówić taksówkę. - Na miłość boską, Chase, nie... - przeszła szybko przez pokój. - Mieszkam za miastem, około czterdzieści kilometrów... - Nie zastanawiając się wcisnęła guzik i rozłączyła go. - Do cholery, co robisz, Cassidy? - Nigdzie nie pojedziesz. Nie dzisiaj. - Nie mogę tutaj zostać. - Dlaczego? Myślałam, że nie możesz się doczekać, żeby wyjść ze szpitala. Odłożył słuchawkę i pokuśtykał do barku. - Wiesz, dlaczego. - Bo mieliśmy się rozstać? - Właśnie. - Sięgnął po butelkę whisky i zaczął szukać w szafce kieliszka. - Nie powinieneś pić. Bierzesz środki przeciwbólowe... - Nie jesteś moją matką. - Nie zwrócił na nią uwagi. Wyprostowała się. - I nie jesteś moim dyrektorem... - Chase, proszę... - ...i kiedy ostatnio na ciebie patrzyłem, nie byłaś też Jezusem Chrystusem, więc chyba nie masz prawa mówić mi, co mam robić. - Chcę ci tylko pomóc. - Więc zostaw mnie w spokoju. O ile dobrze pamiętam, tego właśnie chciałaś. - Jesteś chory... - Od tej twojej troski zaczyna mnie już mdlić. Wszyscy wiedzą, że to maskarada, więc może dałabyś sobie spokój? - Stał podparty o ścianę. Nalał sobie whisky, rozlewając trochę na barek. Podniósł szklankę i dostrzegł jej spojrzenie w lustrze nad umywalką. - Zdrówko - zakpił i wypił. - Co masz zamiar zrobić? Zapić się na śmierć? - Jeszcze nie wiem. Podeszła krok bliżej. - Dlaczego tak się do mnie odnosisz? Cały był spięty. Odstawił szklankę tak zamaszyście, że barek się zatrząsł. - A jak myślisz? - Chodzi o rozwód? Wpatrywał się w nią z takim uporem, że przestała oddychać. - Bingo. - Chase, może byśmy o tym porozmawiali... - Już rozmawialiśmy. Chcesz odejść. Więc idź. Drzwi otwarte. Naprawdę nic mnie to nie obchodzi. - Odwrócił się i znowu nalał sobie whisky. Z karku wystawały mu szwy. Trzęsła mu się ręka, w której trzymał szklankę. - Myślę, że najlepiej byłoby, gdybym tu została i pomogła ci stanąć na nogi. Miałabym pewność, że wszystko jest w porządku. - Żebyś wypełniła małżeński obowiązek i miała czyste sumienie? Zapomnij. - Podniósł szklankę jak król 119 wyciągający miecz podczas ceremonii pasowania najlepszego rycerza. - Zwalniam cię. Nie jesteś mi nic winna. - Chcesz, żebym odeszła? - Nie, Cassidy. Tak naprawdę, to nie obchodzi mnie, co zrobisz. - Zachwiał się lekko, więc zrobiła krok w jego stronę i wyciągnęła rękę, ale on odskoczył od niej tak szybko, że się potknął i wylądował na ścianie. - Nie dotykaj mnie, Cassidy. - Jego głos był o oktawę niższy. - Nie wyświadczaj mi żadnych przysług, nie próbuj skakać nade mną jak kochająca, oddana żona i, na miłość boską, nie dotykaj mnie. Kule z trzaskiem uderzyły o podłogę. Cassidy podskoczyła. Chase chwycił się oparcia kanapy. Zgięty wpół, wspierając się na zdrowym ramieniu, powoli przysunął się do Cassidy. Stał tak blisko, że czuła jego oddech pachnący alkoholem. Wbił w nią wzrok, aż zaschło jej w gardle. Może jej się tylko wydawało, ale miała wrażenie, że w jego oczach widzi płomień namiętności, dawnego ognia, który był między nimi. - Ustalmy jedną rzecz, żono - powiedział chrapliwym, niskim szeptem. - Pożar niczego nie zmienił. Nie kochasz mnie, a ja nie kocham ciebie, więc będziemy tkwili w tym zakłamanym małżeństwie, dopóki nie stanę na nogi. Potem sprzedam moją część udziałów za cenę, jaką podyktuję. I wtedy rozejdziemy się na zawsze. Jasne? Odsunął się od niej, podniósł kule, włożył w nie ręce i walnął nimi ze złością o podłogę. Cassidy zacisnęła pięści. Jej serce wypełniły złość i rozpacz, ale wiedziała, że Chase ma rację. Już postanowili, że się rozwiodą. Pożar skomplikował im życie i nieco opóźni rozwód. Była jednak zaskoczona tym, że mąż chce sprzedać swoją część udziałów. Przez lata praca była dla niego wszystkim. Interesowały go jedynie budynki, własności i aktywa spółki Buchanana. - Słuchaj, Chase. Powinieneś o czymś wiedzieć... Pewnie powinnam ci była powiedzieć o tym w szpitalu, ale nie chciałam cię denerwować. Zobaczyła, że pod koszulą rękawa napięły mu się mięśnie. Nie odwrócił się do niej. - Masz kochanka. - W jego głosie słychać było ton porażki. - Kochanka? - Gdyby sytuacja nie była tak tragiczna, roześmiałaby się w głos. Z wysiłkiem rozluźniła dłonie i złożyła ręce. - Nigdy nie miałam nikogo poza tobą. - Kłamiesz. - Od kiedy się pobraliśmy, nie. - Nie dawała za wygraną. Przechodzili już przez to tysiące razy. - Możesz mi wierzyć albo nie, ale w tej chwili to naprawdę nie ma znaczenia. Chyba powinieneś wiedzieć, że twoja matka opowiedziała mi o Buddym. - O Buddym? - Tak, o twoim bracie. Przyrodnim bracie. Po części twoim, po części moim. - O czym ty, do diabła, mówisz? - Odwrócił się o kulach. Wyszły mu żyły na szyi. Wpatrywał się w nią z taką wrogością, że się cofnęła. - Buddy - Willie jest synem mojego ojca. Tata i Sunny przez lata mieli romans. - Kłamiesz! - Sunny powiedziała, że ty o tym wiesz, bo kiedyś przyłapałeś ich razem. - Nie... nie pamiętam. Nie mogę w to uwierzyć... - Buddy żyje, Chase. To dlatego twój ojciec wyjechał z miasta. Nie dlatego, że Brig nie był jego synem. Zesztywniał. - Znam plotki, słyszałam, co się mówiło przez lata w mieście. - Było minęło - warknął. Zacisnął palce na kulach. - Jezu, nie mogę Mierzyć w to, co mówisz. Do cholery, insynuujesz kazirodztwo. - Spytaj Sunny. Spytaj Reksa. To prawda, Chase. Po co miałabym kłamać? - Bóg jeden wie. - W jego głosie nie było słychać nawet odrobiny żalu. - Jesteś niemożliwy. - Staram się, jak mogę. - Buddy jest twoim bratem! - I twoim. - Tak. Mimo drutów w szczęce, zacisnął zęby. Świdrował ją na wylot pełnym nienawiści okiem. Powietrze świsnęło mu między zębami. - Dlaczego mam ci wierzyć? Rozłożyła ręce. - A po co miałabym to wymyślać? - Nie wiem. - Na jego twarzy malowały się emocje, których nie potrafiła nazwać. Zamknął na chwilę oko i nagle wydał jej się niebezpieczny i obcy. - To prawda, Chase. Naprawdę ci się wydaje, że to bez sensu? Przecież sam mi powiedziałeś, że Buddy prawdopodobnie żyje w jakimś zakładzie. Zawsze się zastanawiałeś, co się z nim dzieje. A tacie tak zależało, żeby u nas pracował... - Gdzie on jest? - spytał po cichu. Zmrużył podejrzliwie oko. - Gdzie? 120 - Był w więzieniu, ale właśnie wyszedł. - W więzieniu? Dlaczego? - Z powodu pożaru. To on znalazł portfel w pogorzelisku w tartaku. Chase nie dowierzał. - To Willie, Chase. Willie Ventura to Buddy. Jest twoim bratem, jest moim bratem i... - Dość tego! - zagrzmiał. - Jaki portfel? - Portfel, który zdaniem wszystkich, również policji, należał do człowieka, z którym spotkałeś się tamtej nocy. Nikt nie wie, jakim cudem znalazł się u Williego. Jest teraz w domu z mamą i tatą. Mama dzwoniła. Jest tym wszystkim mocno wstrząśnięta. Wszystkim. - Jezu. - Zastępca szeryfa chce z tobą rozmawiać. Chyba niedługo się tu zjawi. Już przesłuchał Williego i nie wiem, czego się dowiedział. Nawet nie wiem, czy Willie był w tartaku tamtej nocy. Ale Wilson się dowie. Poskłada wszystko do kupy i będzie chciał usłyszeć od ciebie prawdę. Chase patrzył na nią długo i przenikliwie. Chociaż jego twarz nabrała innego, niemal groteskowego wyrazu, jego spojrzenie było pewne siebie i pobudzało tę sferę kobiecości, o której już dawno zapomniała. Prawie nie mogła oddychać. - Oczywiście, że usłyszy prawdę. Niby dlaczego miałbym go okłamywać? Dena przyglądała się mężowi i Williemu, którzy wysiadali z samochodu Reksa. Coś było nie tak. Domyśliła się tego, widząc, że Rex obrzucił dom nerwowym spojrzeniem, prowadząc Williego między klombami pełnymi białych i czerwonych begonii. Dena wzięła papierosa i starała się nie skrzywić, kiedy za Reksem wszedł do środka Willie. Miał spuszczoną głowę jak zbity szczeniak, koszulę i spodnie oblepione słomą i Bóg wie czym jeszcze. Jej wzrok padł na szary wór, który Willie trzymał w dużej ręce. - Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, żeby Willie wprowadził się do domu - oznajmił Rex. Tylko dobre maniery powstrzymały ją, żeby nie powiedzieć, co myśli. Pstryknęła zapalniczką i zapaliła papierosa. - Mamy dużo pokoi i... wiesz, Dena, w końcu powiedziałem Williemu prawdę, że nazywa się Buddy McKenzie i że jestem jego ojcem. - Jego kim? - Połknęła chmurę dymu i oczy zaszły jej łzami. Na pewno się przesłyszała. - Willie jest moim synem. - O mój Boże. - Wpatrywała się w upośledzonego chłopaka. - Ale jak... dlaczego? - Chyba śni. Na pewno coś jest nie tak... - Pamiętasz ten wypadek, kiedy Buddy McKenzie prawie się utopił? Pracowałaś u mnie. Lucretia jeszcze żyła i... - Ty... i Sunny mieliście dziecko? - przerwała mu, próbując poskładać w całość strzępy, informacji. - Buddy jest... - załamał jej się głos. Miała wrażenie, że zemdleje, ale oparła się o kredens. - Słuchaj, Rex, wiem, że to może okrutne, ale nie sądzę... żeby on mógł tutaj zamieszkać, jakby... jakby... To wykluczone. Ludzie będą gadać. Boże, jak ty to sobie wyobrażasz? Rex miał surowy wyraz twarzy. - Zaprowadzę Williego do jego pokoju, a potem porozmawiamy. Willie miał wypieki, gapił się w podłogę i przestępował z nogi na nogę. - Ja nie chcę sprawiać kłopotów, pani Buchanan. Naprawdę nie chcę. Może powinienem zostać nad stodołą... - Bzdura. - Rex klepnął go w plecy. - Dawny pokój Derricka od lat stoi pusty. Willie wykrzywił się i pokręcił głową. - Derrick. Jemu by się to nie spodobało. - Jakoś to przeżyje. - Rex uśmiechnął się do syna. Skierowali się w stronę tylnych schodów. Dena paliła nerwowo. Już widziała wszystko oczami wyobraźni. Słyszała, jak ludzie plotkują w mieście, zaczynając cichym szeptem, który przechodzi w szemranie. Wszyscy będą na nią patrzeć, ludzie z grzeczności będą zasłaniać uśmieszki, a z ich oczu będzie biła złośliwa radość, że Buchananowie w końcu dostali za swoje. Następny skandal. Kolejny ból. Dena wiedziała, że Rex miał romans z Sunny McKenzie. Że związek ten zaczął się za życia Lucretii i ciągnął się jeszcze długo po jej śmierci. Nie była jednak w stanie zrozumieć jego fascynacji półkrwi Indianką, w dodatku wróżbitką. Miała nadzieję, że kiedy się pobiorą, Rex porzuci kochankę. Wierzyła, że Rex dopuścił się niewierności tylko dlatego, że jego pierwsza żona była oziębłą suką, która nie była w stanie go zaspokoić. Ale po ślubie Rex jeszcze długo spotykał się z Sunny, aż w końcu Chase, w przypływie zdrowego rozsądku, oddał ją do zakładu. Tej wariatce udało się zniewolić Reksa. Pewnie posłużyła się czarną magią albo rytuałami voodoo. Potworność. Jednak Denie nie przyszło do głowy, że Rex ma z tą kobietą syna, mimo że kiedy urodził się Brig i odszedł od niej Frank, w mieście krążyło wiele plotek. Dena ich nie słuchała. Nie było wątpliwości, że Brig jest potomkiem McKenziech. Był bardzo podobny do ojca i starszego brata... ale teraz... W końcu zrozumiała. Przez lata błagała 121 Reksa, żeby pozbył się Williego, ale nie chciał o tym słyszeć. Dena tłumaczyła to wtedy filantropijnymi zapędami męża, a jednak chodziło o coś więcej. Zemdliło ją, gdy usłyszała kroki w pokoju na górze. Willie się wprowadza. Będzie z nimi mieszkał, jadł przy stole w jadalni, spał na górze i plątał się po domu. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Ten chłopak jest nienormalny. Wszyscy o tym wiedzą. Wszyscy z wyjątkiem Reksa. W mieście zaraz zacznie huczeć. Jakby tego było mało, Chase ma coś wspólnego z facetem, który zginął w pożarze. Na dodatek Derrick jest alkoholikiem, a Felicity jędzą. A żeby było jeszcze lepiej. Sunny McKenzie zaginęła. Dena zaciągnęła się papierosem. Próbowała się uspokoić. Wypuściła chmurę dymu. Poradzi sobie. Poradzi. Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer córki. Cassidy znalazła Williego w stajni. Ciężko pracował. Pot zmoczył rękawy i mankiety jego koszuli. Uśmiechnął się do niej blado. Weszła do środka. - Cześć, Willie. - Dawno cię tu nie było. - Bardzo dawno - przyznała, przyglądając się koniom, które zanurzały aksamitne nozdrza w sianie. Rżenie koni, unoszący się kurz i znajomy zapach końskiej skóry, gnoju, potu i suchego siana przywiodły na pamięć wspomnienia z młodości. - Dena po ciebie zadzwoniła? - Tak. - Nie podoba jej się, że mieszkam w domu Derricka. - To nie jest dom Derricka. - Jego pokój. - Willie wzdrygnął się i wziął się z powrotem za przerzucanie siana. Zbliżyła się i dotknęła czarnego końskiego nosa. Koń parsknął i zarzucił łbem. Jego ciemne oczy błysnęły niczym ognie. - Powinienem zostać tu, z końmi. - Bardziej ci się podobało? Pokiwał głową i popatrzył na nią o sekundę dłużej niż wypadało, po czym wrócił do pracy. Pamiętała, że często się gapił. Na nią. Na Angie. - Jestem pewna, że tata zastanowi się nad tym. On po prostu chce, żebyś był szczęśliwy. - A Denie by ulżyło. Cassidy mało uszy nie pękły, kiedy matka zadzwoniła do niej rozhisteryzowana, bo okazało się, że Willie będzie z nimi mieszkał. - Derrickowi się nie spodoba, że mieszkam w jego pokoju. Uhu. - Zagryzł wargę. - Derrick się wyprowadził dawno temu. Mieszka z Felicity i córkami po drugiej stronie posiadłości. Nic ci nie zrobi. Willie nie był przekonany. Cassidy oparła się o belkę wspornikową. - Znalazłeś portfel w popiołach w tartaku. Willie jeszcze mocniej zagryzł wargę i nadział na widły porcję siana. - Czyj to był portfel? - Ja go nie ukradłem. - Wiem, ale do kogoś przecież należał. Willie popatrzył na podłogę. Jego oczy były niespokojne. Błądził wzrokiem po zakurzonej posadzce, jakby śledził biegające szczury. - Czyj to był portfel? - Mężczyzny. - Jakiego mężczyzny? - Mówią na niego nieznajomy. - Tego, który umarł w pożarze? Willie pokiwał głową, odwrócił się od Cassidy i odwiesił widły na ścianę, obok łopaty. Konie kręciły się i żuły siano, szczerzyły zęby i głośno parskały. W stajni było gorąco. Przy oknach latały muchy. Pod krokwiami, przy swoich delikatnych gniazdach uwijały się osy. Serce Cassidy biło mocno, była pewna, że Willie je słyszy. Obiema rękami przeczesała włosy, oparła się o ścianę i zamrugała oczami. - Wiesz, kim był ten mężczyzna, prawda? - spytała szeptem. Willie potrząsnął przecząco głową tak gwałtownie, że ślina kapnęła mu z ust. - Wiesz. - Nie! Podeszła do niego powoli. - Willie? Poruszał szczęką. Wytrzeszczył oczy. - To nie był nikt stąd i to nie był Brig. Przysięgam na Boga, Cassidy, to nie był Brig. 122 Rozpacz zacisnęła jej na sercu zimne macki. - Nie pytałam cię, czy to był Brig. - Wszystko jej się trzęsło w środku. Willie wybiegł ze stajni. Słońce mocno prażyło. Od ziemi bił skwar, którego nie łagodził nawet najmniejszy powiew wiatru. Willie wybiegł przez furtkę na zakole strumyka Lost Dog, ku wierzbom, gdzie bawiła się jako dziecko, gdzie przyłapała Derricka z czarnowłosą dziewczyną, gdzie wśród kołyszących się gałęzi znalazł ją Brig. Usiadł na płaskim kamieniu i wpatrywał się w cienki strumień wody, który spływał w suchym jak pieprz wąwozie. Poczuł, że Cassidy stoi za nim, ale nie odwrócił się. - To się stało tutaj. Przy tym strumieniu. - Powiedział nagle zdławionym głosem. - To dlatego ogłupiałem. - Nie jesteś... - Jestem! Wiem, co o mnie mówią. Głupi jak but... półgłówek... porąbany jak kilo gwoździ bez łebka... stuknięty sukinsyn... idiota. Wiem, Cassidy. Poczuła głęboko w sercu ból. Dotknęła jego ramienia, ale strząsnął jej rękę. - Wiesz, że jestem twoją siostrą? - Nie rozumiem. - Mamy tego samego ojca. - Jestem za głupi, żeby to zrozumieć. - To... tak jak z końmi, Willie. Wiesz, że jeden ogier może być z różnymi klaczami i... - Ludzie to nie konie, Cassidy! Aż tak głupi nie jestem! - Nieważne. Nie wierz we wszystko, co mówią ludzie. To oni są głupi. Przyklęknęła przy nim. Pociągnął głośno nosem. Miał czerwone oczy i cały czas mrugał, ale nie płakał. Już dawno temu nauczył się skrywać emocje. - Opowiedz mi o Brigu. Dlaczego był tam z Chase’em? Willie potrząsnął głową. - Nie wiem. - Ale go widziałeś? - Ja... byłem w szopie. - Z trudem przełknął ślinę. - Widziałem Chase’a i jakiegoś mężczyznę. - Briga? Potarł mocno nos, jakby ten ruch pomagał mu się skoncentrować. Pisnął. - Było ciemno. - Ale go widziałeś. Willie przestał się ruszać i myślał. - Co tam robiłeś? - Patrzyłem. - Na co? - Nie wiem. - Odwrócił się do niej twarzą. - Zawsze patrzę. Patrzę na ciebie. Na Chase’a. Patrzyłem na Angie. - Wstał, oparł się o pień drzewa i wskazał ręką w górę na najniższe gałęzie starego konaru. - Widzisz? To też widziałem. - Co? - Zmrużyła oczy w słońcu. Gałęzie kołysały się na wietrze. Cienie igrały na ziemi. Oczy Cassidy powoli oswoiły się ze światłem. Zobaczyła serce wyryte na pniu drzewa. W sercu wyżłobione było imię Angie. Cassidy przypomniała sobie, że pod tym drzewem rozmawiała z Brigiem, a on bawił się kozikiem. Z kołaczącym sercem zastanawiała się, czy to on wyrył imię jej siostry na pniu. - Nie wiedziałaś, że to tutaj jest, co? - Nie. Nigdy tego nie zauważyłam. - Bo nie patrzyłaś. - Co jeszcze widziałeś, Willie? Patrzył na nią nieruchomymi, błękitnymi oczami. Uśmiechnął się. Cassidy poczuła, że zerwał się wiatr. - Wszystko. Odwrócił się i ruszył w kierunku stajni. - Wszystko widziałem. Przez resztę popołudnia Cassidy pracowała nad artykułem. Pół tego czasu zajęło jej spławianie Billa Laszlo, który kilka razy dzwonił do niej do domu i dwa razy przygwoździł ją w redakcji. Teraz znowu ją dręczył. - Bez komentarza mi nie wystarczy - ostrzegł. - Nie mam nic więcej do powiedzenia. - Mimo że nasz nieznajomy przyjaciel umarł? - Przysiadł na brzegu jej biurka. - Przykro mi, że nie żyje. - Twój mąż nic nie powiedział. - Prawie nie może mówić. Ma szczękę w drutach. 123 - Trochę to niewygodne? - Powiedziałabym, że bolesne. - Co możesz powiedzieć o tym, że Sunny McKenzie zwiała z kliniki Northwest? - Była tam ze mną i bardzo się o nią martwię. Jeżeli ktoś ją zobaczy, powinien się ze mną skontaktować. Chyba tak napiszesz w swoim artykule, prawda? Gdzie należy zadzwonić, jakby się znalazła. Cmoknął i spojrzał w sufit. - Cassidy, olewasz mnie. - Nie mam nic więcej do powiedzenia. Podrapał się w ramię i zmarszczył czoło. - Byłem wobec ciebie nadto cierpliwy. Bo tak naprawdę jedziemy na tym samym wózku. - Na tym samym wózku? Zachowaj sobie tę gadkę dla kogoś, kto jeszcze jej nie słyszał. - Daj jej spokój, Laszlo - pośpieszyła z pomocą Selma, zanurzając rękę w torebce i wyjmując paczkę papierosów virginia slims. - Wiesz, że byłeś o wiele milszy, kiedy paliłeś? Wyjdziesz ze mną i z resztą brygady na dwór? - Zabijasz się. - Kiedyś przestanę. I może zacznę też biegać i mówić wszystkim, co powinni zrobić ze swoim życiem. - Może ja z tobą pójdę - rzuciła Cassidy. - Przecież ty nie palisz! - przeraził się Bill. - Jeszcze nie, ale może będę musiała zacząć, żebyś się ode mnie odczepił. - Odczepił? - Jego twarz nabrała zbolałego wyrazu. - Przecież wiesz, że to taka robota. Selma położyła sobie rękę na biodrze. Zwiewny materiał jej spódnicy zadarł się przed kolana. - Słuchajcie, muszę zapalić. Będziemy tu stać i się kłócić, czy wyjdziemy na dwór i się trochę pośmiejemy? Cassidy dobrze by zrobiło trochę śmiechu. A nawet bardzo dużo śmiechu. Od czasu pożaru żyła w ciągłym napięciu. Miała tak zszarpane nerwy, że nie mogła spać w nocy. Chwyciła torebkę, zostawiła włączony komputer i Billa mruczącego coś pod nosem i wyszła za Selma. Zatrzymały się przy automacie z napojami, wzięły dwie puszki coli i poszły dalej. Na dworze prażyło słońce. Kilku innych pracowników też zrobiło sobie przerwę. - Tłum uzależnionych od coca-coli i papierosów - podsumowała Selma i poczęstowała Cassidy papierosem. Cassidy pokręciła głową i pociągnęła łyk coli. - Nie czas wpadać w nowy nałóg. - Myślałam, że ty nie masz żadnych. - Selma zapaliła zapałkę i przytknęła ją do papierosa. - Mam, tylko się kryję.. - Nie mów Billowi. Napisze o wszystkim w następnym wydaniu. - I trzaśnie mi kazanie. - Amen. - Selma się roześmiała. Podeszli do nich inni pracownicy i rozmowa zeszła na temat najbliższych wyborów, koszykówki, problemów małżeńskich i uciech życia w stanie wolnym. Oczywiście nie dało się uniknąć spekulacji na temat pożaru. Wrócili do pracy. Bill zarzucił swoje dochodzenie i Cassidy mogła w spokoju dokończyć dwa artykuły - jeden o nowych funduszach dla szkół, a drugi o jednym z kandydatów na gubernatora. Szybko wyszła z redakcji, zadowolona, że wieczór spędzi w domu. Nie cieszyło ją tylko, że zobaczy Chase’a. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Jak długo jeszcze wytrzyma tę maskaradę? Ile czasu wytrzymają razem? Miała nadzieję, że ich małżeństwo się utrzyma, przynajmniej do czasu, kiedy Chase dojdzie do siebie, wyjaśni się tajemnica pożaru, a ona pozbędzie się złudzeń, że ich związek ma jeszcze szansę. Czy w ogóle kiedyś miał? Czy oni się kiedyś naprawdę kochali? W głębi duszy pragnęła być jego żoną, ale przypomniała sobie ostatnią kłótnię, na którą zanosiło się od dawna, i która wybuchła w dzień pożaru. Wiedziała, że podział firmy jest tylko kwestią czasu. A co potem? Wsiadła do jeepa, opuściła szyby i ruszyła. Przyszłość jawiła jej się jako droga przez pustynię, nie kończąca się, prowadząca w nieznane, złuda, fatamorgana, samotna autostrada wijąca się jak wstęga. Przestań - skarciła samą siebie. Nie może się tak zachowywać. Jak ckliwa idiotka. Musi znaleźć odpowiedzi. Poznać przyczynę pożaru. Tego i poprzedniego. I czy tego chce, czy nie, pomoże jej w tym człowiek, z którym musi sobie poradzić. Najwyższy czas porozmawiać z mężem. 18 Chase’a nie było w domu. Wołała go i szukała we wszystkich pokojach. Serce biło jej coraz mocniej, bo odpowiadała jej głucha cisza. W domu słychać było tylko odgłos włączonej lodówki, tykanie zegara i cichy brzęk klimatyzacji. Pustka. Jej kroki dudniły po posadzce i drewnianej podłodze. Ucichły, gdy weszła na dywan. Nie było kul. Otworzyła szafę i zobaczyła, że rzeczy Chase’a są poskładane i powieszone tak jak zwykle. Więc nie był na tyle głupi, żeby się wyprowadzić. Ale w takim razie, gdzie jest? Jego zielony jaguar stał w garażu. Ciężarówka spłonęła w tartaku. Poszła z powrotem do gabinetu, chcąc znaleźć jakąś wiadomość albo wskazówkę. Wyjrzała przez okno i 124 zobaczyła Chase’a, opierającego się o kamień w cieniu orzecha włoskiego przy stawie, który wykopał w drugim roku ich życia w nowym domu. Wyszedł ze szpitala zaledwie dobę temu, zażywał silne środki przeciwbólowe i chociaż mógł się poruszać o kulach, był od niej prawie całkowicie zależny. Nie mógł znieść tej sytuacji. Za każdym razem, gdy się do niego odzywała, widziała w jego zdrowym oku złość. Pod maską zawziętości, kryły się jednak inne uczucia, palące i elektryzujące, nad którymi żadne z nich wolało się nie zastanawiać. Słońce zaczynało zachodzić. Chase był chyba spokojniejszy. Pomyślała, żeby lepiej nie zawracać mu głowy, przygotować kolację i poczekać, aż wróci. Postanowiła jednak pójść do niego. Może czas zaleczy stare rany. W uszach cały czas pobrzmiewała jej kłótnia sprzed pożaru. - Nigdy mnie nie kochałeś - zarzuciła mu ze łzami w oczach. - Poślubiłeś mnie tylko po to, żeby stać się... częścią imperium ojca. - A ty za mnie wyszłaś dlatego, że jestem podobny do Briga. - Nieprawda. - Tak? - prychnął. Jego wielka dłoń zacisnęła się na klapach jej kurtki. - Wyszłam za ciebie, bo byłam przekonana, że cię kocham. Bo chciałam założyć rodzinę i mieć dzieci. Ale ty myślałeś tylko o tym, żeby tu wrócić i udowodnić, że jesteś tak samo dobry jak bogacze. Pokazać, jaki jesteś mądry. I udało ci się, prawda? Przekonałeś nawet mojego ojca. Osiągnąłeś to, co chciałeś, Chase. Masz to, o czym zawsze marzyłeś - kupę forsy i część fortuny Buchananów. - A moją żoną jest jedna z najbogatszych kobiet w okręgu. - O to ci chodziło, prawda? Przez cały czas. To nie mnie chciałeś. - Zacisnęła pięści. Starała się zachować twarz i powstrzymać łzy. - Chodziło ci o moją pozycję i nazwisko. - Ty tego nie zrozumiesz, bo zawsze miałaś tyle forsy, że nie wiedziałaś, co z nią robić. Ja musiałem pracować na dwóch etatach, żeby pomóc stukniętej matce. Musiałem udawać, że nic mnie to nie obchodzi, choć uszy mi więdły od plotek o matce, bracie i ojcu, który pewnego nią po prostu się zawinął. - Dał upust złości i patrzył na nią oczami pełnymi bólu. - Chcesz się rozwieść? - Chcę, żebyśmy żyli. Nie musisz pracować po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Nie musisz wyjeżdżać w delegacje, które trwają tak sługo. Nie musisz mi niczego udowadniać. Ani mnie, ani temu miastu. - Ale po co? Żebym więcej nocy mógł spędzać w domu? Żebyśmy mogli założyć rodzinę? - Tak. Sądzę... - To byłby błąd, Cassidy. Nie chcę dzieci. Nigdy nie chciałem. Poczuła potworny ból w sercu. - Myślałam, że zmienisz zdanie. Mówiłeś, że to całkiem możliwe... - Przestań przekręcać moje słowa. Dzieciaki zrujnowały życie mojej matce. Dzieciaki zrujnowały życie twojemu ojcu. Dzieciaki to kłopoty. - I radość. - To nie wystarczy. Wpatrywała się w jego niebieskie oczy i w końcu zrozumiała. - Nie będziesz szczęśliwy, dopóki nie będziesz miał wszystkiego. Firmy. Filii. Posiadłości. - Szacunku, do cholery! Nie rozumiesz? Tylko tego chcę i tego zawsze pragnąłem. Sprzedałbym to wszystko, gdybym za to mógł kupić odrobinę szacunku. - I myślałeś, że go kupisz, żeniąc się z właściwą kobietą... - Wiem, że tak jest. Wszystkie jej marzenia legły w gruzach. Nagle z wyobrażeń, których tak naiwnie i mocno się trzymała, nie zostało nic. - Więc chcę rozwodu, Chase. - Po moim trupie. - Ale... - Posłuchaj, Cassidy - zagroził jej. Wyszła mu żyła na skroni. - Posłuchaj uważnie. Nigdy ci nie dam rozwodu, a jeżeli będziesz chciała mnie zostawić, zrobię wszystko, żeby cię powstrzymać. Zatrudnię prawników, detektywów, zrobię wszystko, co będzie trzeba. Postaram się o to, żebyś została z niczym, jeżeli ode mnie odejdziesz. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Jej twarz wykrzywiła się z bólu. - Dlaczego? Żyła pulsowała mu ze złości. - Dlatego, że, możesz mi nie wierzyć, kocham cię i wolałbym umrzeć niż cię stracić. - Przeraził ją ogień w jego oczach, ale uwierzyła w to, co powiedział. A teraz chce rozwodu. I chce sprzedać swoje udziały w firmie. Całkowity zwrot w akcji. Dlaczego? Z powodu pożaru? Dlatego, że w końcu stawił czoło prawdzie i zrozumiał, że ich małżeństwo się nie zmieni? I to akurat wtedy, kiedy ona postanowiła spróbować jeszcze raz. Co za ironia. Chyba nigdy nie potrafili jednocześnie zdobyć się na wysiłek. 125 Wyszła na dwór. Minęła wiszące donice z przekwitającymi fuksjami i krzewami obsypanymi kwiatami róż. Alejką przeszła na ogromny trawnik. Nad brzegiem stawu rosło mnóstwo dzikich kwiatów. Kiedy Chase wykopywał dół pod staw, uparł się, żeby nie projektować ogrodu. Zostawił stary orzech włoski i chciał, żeby przyroda sama zadecydowała o tym, co będzie rosło przy piaszczystym brzegu. Usłyszał nadchodzącą Cassidy i podniósł głowę. Jego posiniaczona twarz nie wyglądała już tak koszmarnie. - Przestraszyłeś mnie. - Usiadła na piachu przy wysokiej trawie i wpatrywała się w gładką powierzchnię wody. - Szukałam cię w domu. - Nie mogę znieść zamknięcia. - Wiem. - Zrzuciła buty i zakopała palce w białym piachu, który Chase przed laty zwiózł z plaży. Miała nadzieję, że zobaczy jak jej dzieci budują tutaj zamki z piasku, pluskają się i pływają w czystej wodzie, łowią ryby i polują na raki w miejscu, gdzie woda podchodzi pod drzewa. Ależ była naiwna. Głupia, beznadziejnie romantyczna idiotka. - Powinnaś była mi powiedzieć o Williem od razu, jak się dowiedziałaś. - Chyba tak. Chciałam tylko... - Mnie ochronić? - zaszydził. Jego głos ciągle jeszcze był niewyraźny z powodu drutów, które podtrzymywały jego szczękę. - Nie potrzebuję, żebyś chroniła mnie przed prawdą. - Czy ty mnie w ogóle potrzebujesz? Nie odpowiedział. Zdrową ręką podniósł płaski kamyk i, wykręcając nadgarstek, rzucił go do wody tak, że podskoczył cztery razy, tworząc na powierzchni pomarszczone kółka. - Słuchaj, myślałam... - Spojrzała ponad wodą na horyzont, gdzie ciemne szczyty gór Cascade sięgały nieba. - ...Może powinniśmy bardziej się postarać. - O co? - Żeby uratować nasze małżeństwo. Zagryzł zęby. Błądził wzrokiem po wodzie. Po niebie leciały gęsi, przypominając Cassidy, że lato niedługo się skończy. Podmuch wiatru poruszył usychającymi liśćmi i zmierzwił jej włosy. - Dlaczego? Dlaczego? - Bo kiedyś było dobrze. - Tak? - Na początku - przypomniała mu. - Kiedyś było nam dobrze. Nawet gdy się tu wprowadziliśmy, jeszcze przez chwilę... - zawiesiła głos. Gęsi zniknęły na horyzoncie. W powietrzu unosił się zapach więdnących róż. Gdzieś z oddali dobiegał warkot silnika traktora, a wysoko na niebie widać było śnieżnobiały ślad po samolocie. - Nie musisz się czuć zobowiązana tylko dlatego, że powiedziałem, że nie dopuszczę do rozwodu... - To nie dlatego. Może po części. Ale nie chodzi o to, co powiedziałeś. Ja tego chcę, Chase. Chcę, żeby nam się udało. Zastanawiał się. Przymknął oko. - A jeżeli się nie uda? - Gorzej być nie może. - Chwyciła go za rękę. Zareagował natychmiast. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. - Nie chcę twojej litości, Cass. - Ja się nie lituję. - Nie chcę, żebyś się czuła zobowiązana wobec półślepego kaleki. Nie musisz udawać, że mnie kochasz. - Ja nigdy bym... - Oczywiście, że tak. Już to zrobiłaś. Nie kłam, Cass. Rób, co chcesz, ale nie okłamuj mnie. - Miała wrażenie, że przeniosła się w czasie i znalazła się w innym miejscu, w odległej przeszłości, której nie pamiętała. - Słuchaj, Chase, nie udaję i nie kłamię. - Patrzyła prosto w jego chore oko. - Chcę zacząć od początku, z czystym kontem. Nie będziemy niczego udawać. Wszystko może się zmienić, gdy się o to postaramy. Jeżeli nie będzie się nam układać, porozmawiamy. Prychnął, jakby wynik był z góry przesądzony. - Powiedz tylko, że spróbujesz, Chase. - Jeżeli to cię uszczęśliwi... - Obiecaj. - Wstała. Wiatr zadarł jej spódnicę, piach zasypał stopy i poruszył gałęziami. - Obiecaj. Zawahał się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Dobra. Zgoda. Spróbuję. - Dobrze. - Poczuła ulgę. Jest szansa, że znowu będą razem, że odnajdą to, co stracili. - Ale chyba powinniśmy trzeźwo patrzeć na rzeczywistość, więc na razie będę mieszkał w pokoju gościnnym. - Musiał dostrzec ból w jej oczach. Odwrócił wzrok. - Tak będzie lepiej. - Na razie? - Pamiętała, że nie lubił jej dotykać. Od czasu pożaru ani razu nie wyciągnął do niej ręki, wzbraniał 126 się przed jakimkolwiek fizycznym kontaktem i upierał się, żeby trzymała się od niego z daleka. - Tak. - Wziął głęboki oddech. - Dopóki nie przekonamy się, jak się wszystko potoczy. - To znaczy, że mi nie ufasz. Postawił kule na piachu i wstał. Patrzył na nią z góry. - To znaczy, że nie ufamy sobie nawzajem. Zjedli razem kolację, chociaż Chase mógł tylko wciągać papkę przez słomkę. Cały czas brał środki przeciwbólowe i nie za bardzo smakowały mu przetarte ziemniaki i mielone mięso. - Czuję się jak niemowlę - narzekał. - Niedługo będzie lepiej. - Tak? - spytał z krzesła przy oknie. Wiedziała, że nie chodzi mu o jedzenie. Za nim, w blednącym słońcu, słychać było stukanie dzięcioła. - Na pewno. Od jutra zaczynasz rehabilitację, za kilka tygodni zdejmą ci szwy i druty i... - I nadal będziemy w tym samym miejscu. W kropce. Zebrała naczynia i zaniosła je do zlewu. Po powrocie do domu miała zamiar wyjaśnić wszystko do końca, zadać mu pytania, na które do tej pory nie chciał odpowiedzieć, ale zrezygnowała. Dlaczego? Dlatego, że boi się prawdy? - Nie trzeba niczego poganiać - powiedział. O mało nie upuściła talerza. Bardzo się mylił. Od czasu pożaru miała wrażenie, że czas ucieka nieubłaganie, jak piasek w klepsydrze. Że nigdy już nie wróci. Jak Brig. Poczuła ból w sercu. Chase oparł się na krześle i położył nogę na stoliku. W milczeniu obserwował Cassidy. - Wydawało mi się, że chciałaś porozmawiać? Zmarszczyła czoło. Włożyła brudne talerze i salaterki do zmywarki. - Nie chcę stąpać po niepewnym gruncie.. W nocy, kiedy wybuchł pożar, powiedziałeś, że mnie kochasz, ale przedtem... Pamiętasz... Oddaliliśmy się od siebie. - Miałaś romans - powiedział cicho. Potrząsnęła głową. - Nie. Nigdy cię nie zdradziłam, Chase i nigdy tego nie zrobię. Dopóki jesteśmy małżeństwem, będę ci wierna. - Zamknęła drzwi zmywarki, odwróciła się, oparła biodrami o kredens i wytarła ręce. - I tego samego oczekuję od ciebie. Jeżeli nie potrafisz mi zaufać, to powiedz od razu. Wymamrotał coś pod nosem. W gabinecie zadzwonił telefon. Spojrzeli na siebie i poczekali, aż włączy się automatyczna sekretarka. Bez przerwy wydzwaniali dziennikarze. Cassidy nie miała ochoty się z nimi użerać. Później odsłucha wiadomości i razem zdecydują, do kogo oddzwonić. - Jutro będę musiał porozmawiać z ludźmi od ubezpieczenia, z Derrickiem i z glinami. Tartak już za długo jest nieczynny. Ludzie muszą wrócić do pracy. Znajdziemy budynek w pobliżu tartaku na tymczasowe biuro, a może postawimy jakieś prowizoryczne pomieszczenie. - Potarł oko, wstał i wyjrzał przez okno, jakby wypatrywał czegoś albo kogoś. - Niech się tym zajmie Derrick - poradziła Cassidy. - W tym stanie nie możesz zbyt wiele zdziałać. Dopóki nie staniesz na nogi... Włożył ręce w kule i wstał. - Już stoję na nogach. Doskonale sobie ze wszystkim radzę i jeżeli nie będę za długo brał końskich dawek lekarstw doktora Okano, jestem w stanie normalnie funkcjonować. - Powinieneś odpoczywać. - I patrzeć, jak Derrick doprowadza firmę do ruiny? - On nie... - Twój brat jest kłamcą i oszustem. Wyłudza pieniądze od firmy. - Masz dowody? - Nie była tym zaskoczona. Chase już dawno odkrył, że Derrick oszukuje, ale nikomu o tym nie powiedział. - A jak myślisz? - Spojrzał na nią i z trudem przełknął ślinę. - To dlatego tamtej nocy byłeś w tartaku? Żeby coś sprawdzić? Nie odpowiedział. - Myślisz, że to on podpalił tartak, żeby zniszczyć dowody? - Nie wiem, co myśleć. W głównym biurze, w komputerze, są kopie wszystkich dokumentów. O ile ktoś ich nie skasował. Ale księgi były w tartaku. - Nie mogę uwierzyć, że Derrick byłby w stanie... - Nie twierdzę, że to on. Nie chcę tylko stracić firmy. Ani życia. - Wyjrzał znowu przez okno, spoważniał i pokuśtykał do gabinetu, a Cassidy za nim. W jej umyśle kotłowało się od domysłów. Chase sugerował, że to Derrick podpalił tartak, żeby zniszczyć księgi... albo go zabić. Albo wszystko naraz. Derrick był okrutny już jako chłopak, ale żeby podpalił tartak? Chciał zamordować? Stanęła w drzwiach gabinetu i patrzyła jak Chase przewija taśmę na automatycznej sekretarce. Czekał

Posted in: Bez kategorii Tagged: szatynka włosy, życzenia dla pary młodej do księgi gości, szatynka włosy,

Najczęściej czytane:

Galbraith uśmiechnął się szyderczo. - Wczoraj nazwała pani

moje dzieci najgorzej wychowanymi na świecie. - Przesadnie grzecznym gestem zaprosił ją do środka. - Od dziś ich wychowanie spoczywa wyłącznie w pani rękach. ... [Read more...]

Ale to niemoŜliwe.

To, co między nami zaistniało, nie moŜe długo trwać, choć pragnę tego ponad wszystko. Muszę jednak być uczciwa zarówno wobec siebie, jak i tego męŜczyzny. Brad jest człowiekiem odpowiedzialnym, postępuje zgodnie z zasadami honoru, a ja ... [Read more...]

rującej kawy. - Ubrałem je i nakarmiłem. Oglądają telewizję

w bawialni. Lizzie zajmuje się młodszym rodzeństwem. Muszę z panią porozmawiać. Scott zobaczył w jej oczach cień strachu. Dziwne, pomyślał. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 zakladoptyczny.wroclaw.pl

WordPress Theme by ThemeTaste