– Nie tylko, choć oni są dla niego najważniejsi. Oprócz nas
nie ma żadnej innej rodziny. Po śmierci Colina... – Urwała i gwałtownie zahamowała. – Och, Boże! Sebastianie, a jeśli ta sprawa ma coś wspólnego z Colinem? – Jeśli wiesz o czymś – powiedział Sebastian cicho – jeśli choćby podejrzewasz, co to mogłoby być takiego, to powiedz mi teraz. – Nie wiem. Nie mam pojęcia. Colin był taki sam jak Jack, nigdy niczego nie ukrywał. Nie miał przede mną żadnych tajemnic. Zmarł nagle, nikt, nawet on sam, nie wiedział o tej wadzie serca. Nie miał czasu, żeby cokolwiek ukryć. Przejrzałam wszystkie jego rzeczy. – Czy prowadził dziennik? Skinęła głową. – Przeczytałaś go? – Nie. Spaliłam bez czytania. A ty byś tak nie postąpił? – Raczej nie. Spojrzała na niego i uświadomiła sobie, że wcale nie żartował. – Przeczytałbyś dziennik zmarłego?! – Możliwe. W każdym razie na pewno bym go nie spalił. A gdyby tam był zanotowany sposób na przeprowadzenie syntezy jądrowej na zimno? Lucy z trudem powstrzymała się od śmiechu. – Jesteś okropny, Redwing. – Trzeba cię trochę rozweselić. – Wyszczerzył zęby. – A co Jack mógłby ukrywać? – Najwyżej zapomniał uregulować jakiś drobny rachunek. Nie podejrzewam go o nic gorszego. – Zdjęła nogę z hamulca i znów nacisnęła na gaz. – Może Mowery i Barbara coś sfingowali. – To możliwe – mruknął Sebastian. Lucy westchnęła. – Jak ty możesz zachowywać taki spokój? – A kto mówi, że zachowuję spokój? Dojechali do domu. Lucy natychmiast znalazła dzieciom coś do roboty w stodole. Na twarzy Roba wyczytała, że miałby wielką ochotę ją przepytać, ale nie chciał tego robić przy Madison i J.T. Dzięki temu udało im się trochę popracować nad trasą wyprawy. W południe, zgodnie z zapowiedzią, pojawił się Plato Rabedeneira. – Rany boskie – westchnął Rob, patrząc przez okno na wielką, lśniącą czarną limuzynę. – Wiesz, Lucy, zacząłem już wierzyć, że jesteś zwykłą właścicielką biura podróży, wdową z dwojgiem dzieci, a tu raptem nadjeżdża ciężka kawaleria. – To jeszcze nic. Powinieneś zobaczyć, co by się działo, gdybym zadzwoniła do Waszyngtonu. – Dziadzio Jack. Pokiwała głową. Plato wysiadł z samochodu. Ubrany był w czarny garnitur, a na nosie miał ciemne okulary. Po spędzeniu kilku godzin w samochodzie jego utykanie się nasiliło. – Myślisz, że jest uzbrojony? – zainteresował się Rob. – Po zęby – mruknęła Lucy. Wyszła przed stodołę, żeby się przywitać.